Pomarańczowy wiersz (Z. Bartoszek - Klucz wisi na Słońcu)

Debiut Zuzanny Bartoszek – wydany w szanowanym, ale najbardziej niszowym z wydawnictw, Disastra Publishing – był dla wszystkich sporym zaskoczeniem i jako takie przeszedł prawie niezauważony. Sam na Niebieski dwór (2016) zwracałem uwagę trochę przypadkiem, starając się omówić dla „artPapieru” większość debiutów roku, a i tak ta biała, sterylna książeczka znalazła się u mnie wówczas na samym końcu zestawienia, zgodnie z opisem wydawcy, jako „zbiór swobodnych, autobiograficznych osobliwości”. Bartoszek przychodziła do nas przecież nie z literatury, lecz z przestrzeni sztuk wizualnych i performansu, z pogranicza artystycznego boho-celebryctwa (o kompulsywnym, wszystkożernym związku jej i Wojciecha Bąkowskiego opowiadał głośny i naprawdę dobry film Łukasza Rondudy Serce miłości), ale też instagramowej ciałopozytywności i modelingu, kampowego żonglowana polityką tożsamości i własnym wizerunkiem oraz – last and maybe least – malarstwa i poezji, przy czym tej poezji było akurat w jej działaniach medialnych chyba najmniej.

Ale wydanie drugiej książki w poznańskim WBPiCAK sprawia, że o wierszach Bartoszek trzeba myśleć już nie jako o przygodnej działalności na marginesie innych form sztuki. Mało tego, o recenzję tomu Klucz wisi na Słońcu pokusił się dla „Dwutygodnika”, a więc symbolicznego centrum lirycznego uznania w neoliberalnych mediach, nawet Rafał Wawrzyńczyk, czyli najbardziej nieoczywiste pióro poprzedniej dekady. Przeczytałem jego recenzję o prowokacyjno-zmysłowo-kiczowatym tytule (nie wątpię, że celowym) Seks z aniołami i równie prowokacyjnym blurbie – oznajmiający potrzebę wynalezienia dla poezji Bartoszek nowego pojęcia „antyzaangażowania” – trochę jak wyzwanie. Może dlatego, że jeszcze nie poczułem „zmęczenia moralnie słuszną poezją opowiadającą, że planeta wysycha”, bo nigdy ta siła nie była zdeponowana w moralnej słuszności opowieści, a raczej w technikach jej snucia. Może dlatego, że tak ostro postawioną kategorię „antyzaangażowania” widzę trochę jako przytyk do własnej działalności krytycznej. A może po prostu bardzo spodobało mi się zdanie o tym, że gdzieś indziej, pod nosem mojej upolitycznionej generacji, powstaje coś „nieco bardziej oderwanego, nieuczynnego, może nawet występnego”. Są to wszystko pojęcia tak otwarte, tak filozoficznie płodne i zarazem swobodne, że nie mogę się oprzeć, żeby drugi tom Bartoszek przeczytać właśnie w zgodzie z ich wezwaniem.

Dawno temu Adam Ważyk w Apologu odrzucał klucz od przepaści, od symbolistycznych powiązań języka i rzeczywistości (oraz jej metafizycznej podszewki). Wiele lat później powracał do tej kwestii kilkukrotnie, zastanawiając się, czy ów pierwotny, młodzieńczy bunt nie był czasem krokiem ku afirmacji ostatecznej niezrozumiałości wszechświata i całkowitego zagubienia w nim człowieka, zdanego odtąd na chaos i niemożność deszyfracji najprostszych nawet komunikatów. Wszak wówczas „klucze których szukano/ były tylko w kieszeniach i biurkach” (Czas bez proroków), a sam poeta deklarował autoironicznie: „Otwieram pamięć szyderczym kluczem/ jak gwiazda studnię przepaści” (Silva rerum). Bartoszek ma łatwiejszą i nieco mniej gorzką odpowiedź na tę wielką zagadkę i udziela jej już tytule książki: klucz wisi na Słońcu, tak po prostu, choć z pewnym wymykiem w stronę niemożliwego: „Klucz wisi na Słońcu/ Na wysokości każdego wzroku/ Buja się jak wahadło/ W ręce osoby, która nie wierzy we wróżby”. Mimo wszystko w prostocie i pewności, z jaką zostaje postawiona ta wyjściowa teza, wybrzmiewa istotna cecha tej poezji: bezpretensjonalna bezpośredniość lirycznych monologów, którą ratuje niejednokrotnie ich kampowe rekwizytorium. Są w tym tomie, podobnie jak w debiucie, teksty, które tak dalece podążają za estetyką autentyzmu i szczerości, że zbliżają się wręcz do przeegzaltowanych, egocentrycznych tripów („Wąż na drzewie to ja/ Drzewo to ja/ Ewa to ja/ I owoc to ja/ Każda historia jest o mnie/ Chyba że nie, to mnie nie interesuje”). W tym aspekcie rzeczywiście poezja Bartoszek może być nieznośna, manieryczna, a przecież Klucz wisi na Słońcu nie jest jakimś epokowym arcydziełem, odkrywającym nowe ścieżki języka.

Ale są też teksty, które proponują odmienną lekturę: rodzaj duchowej wędrówki, bardziej w stylu Króla-Ducha niż psychomachii czy samsary, odbywanej przez samoświadomą, skonstruowaną podmiotkę, która celebruje własny, mesjanistyczny topos artystycznego powołania do niebytu: „Ze wszystkich na Ziemi/ Wybrałam właśnie siebie/ Wchodziłam w drzewa, ludzi, zwierzęta/ Gry i budynki”; „Zostałam powołana do tego, co robię/ Sama przez siebie/ Jestem szefem/ Mam drewniane biurko/ Moje ciało zawinęłam w dywan/ I zakneblowałam/ Niech tam sobie leży i podnieca się opresją”. Religijne wątki („Wiara wisi na wierze/ A życie idzie dalej w grzechu/ Mesjasz nie nadejdzie”) płynnie przechodzą w te wizyjne, a cały tom ma w sobie coś ze spazmatycznych transów mistyczki, ale takiej współczesnej, zsekularyzowanej i uwięzionej w ciele dwudziestokilkuletniej dziewczyny, zbuntowanej i wypatrującej swoich epifanii raczej na promocjach w Zarze lub przy kawie w Café Nero. Michał Trusewicz sugerował, podążając za filozofią destrukcyjnej plastyczności Catherine Malabou, że tom ten „można odczytać właśnie jako wielowarstwową próbę kartografii formy zamieszkiwanej przez podmiotowość, która z jednej strony ulega przekształceniom, a z drugiej strony nieustannie odkształca zastaną rzeczywistość na własnych prawach”. Kluczowe w tym ujęciu byłoby właśnie ciągłe przeobrażanie się podmiotki jako pewnej poematowej jaźni, jej falujące wyzwalanie się z opresji i nakładanie na siebie kolejnych ograniczeń.

Dwa bieguny: wizyjnego flow o wyraźnie surrealistycznych rysach (zwłaszcza we fragmentach sennika i innych prozach poetyckich) oraz nastoletniego, dzienniczkowego zapisu zmagań między świadomością i ciałem, samoakceptacją i naiwnym buntem, składają się na specyficzną występność tych wierszy – raczej przeciwko nim samym, niż przeciwko światu. Znacznie bardziej interesujące niż to, że podmiotka uprawia seks z aniołami i bawi się z nimi w podduszanie, a ciało poddaje różnorakim. „otwierającym” praktykom opresyjnym (które tylko czasem zbliżają się do męczeńskich ekstaz, z znacznie częściej są po prostu eksperymentem w duchu „bo mogę”), jest bowiem to, jak psuje ona wiersz (albo prozę poetycką), sprowadzając podniosłe sceny do banalnych puent, a wizyjne przebiegi do absurdalnych, nastoletnich wynurzeń.

Są w tym tomie niedobre pasaże dzienniczkowe, są rzeczy wzięte jakby wprost z sennika, są i prostackie zapiski kogoś, kto pojedynkuje się ze współczesnym rynkiem sztuki, nie do końca godząc się na bycie jego dziełem i produktem. A potem czytamy w Global Fomo:

Nie ma mnie w Nowym Jorku

W Moskwie

Ani w Tokio

Nigdy nie byłam w Paryżu

Nie reprezentuje mnie żadna galeria

A duże wydawnictwo odwołało wydanie mojej książki

Nie jestem już nawet w agencji modelek

Nadchodzą nowi ludzie

Ciągle

Siedzę na ławce

Oglądam jak przychodzą

Moje nogi nie dosięgają ziemi

Macham nimi


Wówczas przychodzi nam rozstrzygnąć, czy to coś oderwanego i nieuczynnego, co sugerował w tych wierszach Wawrzyńczyk, to aby na pewno młodzieńcze nieoczytanie, czy też iście surrealistyczna (patrz – poetycki manifest Bartoszek na jej stronie internetowej) odmowa działania, takie połącznie Ważykowego rozliczenia „starego ducha dziejów” z wierzgającą nogami Lolitą, która przeciwstawia światu swoją obojętność i nieukierunkowany jeszcze w żadną stronę erotyzm. To „machanie nogami” w filmowym ujęciu montażowym rodem z niemego kina spotyka się z bujającym się na Słońcu kluczem-wahadłem i ma moc hipnotyzującą, wprowadzającą w trans, a wręcz zapraszającą współczesność na psychoanalityczną kozetkę. I są to rzeczy dobre, świetliste. 

Klucz wisi na Słońcu to niewątpliwie tom transgresyjny, będący próbą opowiedzenia o wędrówkach duszy i ciała – o krystalizowaniu się tej pierwszej, jej dojrzewaniu do bycia podmiotem, oraz o przezwyciężaniu tego drugiego, aż do spalenia go w jakiejś odwróconej, Kubrickowskiej Odysei, z której ponownie zrodzi się kosmiczna jaźń (bo to nie klucz, lecz Zuzanna zawisa finalnie na Słońcu, rozparcelowana, niczym jakiś mitologiczny tytan). Ciało jest więzieniem, które poetka rozpisuje w wierszach, a tym samym zyskuje nad nim władzę i zmienia je w obiekt artystyczny. Eksperyment, który przeprowadza, dotyczy też jednak tego, na ile ów somatyczny pakt między głosem mówiącym i czytelnikiem jest w stanie udźwignąć wizyjność i potencjalność samego wiersza (choćby taki Wiersz – Więzienie czy świetna proza zaczynająca się od słów „Dziś jestem fragmentem pałacu: połową ławki, chodnikiem, stojakiem na rower. Czasem tak bywa”). A zatem więzienie funkcjonuje na dwóch poziomach: jako turpistyczna klatka piersiowa żeber, czekająca na rozerwanie, gotująca się od wewnętrznej, eksplozywnej energii, oraz jako ożebrowanie samego wiersza, rodzaj konwencjonalnego stelażu, który gnie się i imploduje, ilekroć poetka pozwala sobie lirycznie na zbyt wiele. 

Jest to też zapewne tom w jakiś tam sposób terapeutyczny, rozpisujący się z grafomańskiej potrzeby bycia w tekście („Uspokoi mnie tylko tekst/ Nowa piosenka/ Na za szybkie dni/ Szeroka na szerokość rozłożonych ramion/ Głęboka na głębokość całych płuc”), bo przecież cała sztuka Bartoszek jest sposobem mierzenia się z cielesnością i chorobą (atopowe zapalenie skóry, alopecia totalis, a wreszcie Hashimoto). To próba przepisania czy też przetworzenia ciała w dzieło artystyczne za pomocą wahadłowego ruchu otwierania i zamykania, wydawania się na ogląd i dotyk oraz zwijania się w siebie, co przypomina (nawet w leksyce) spazmatyczne próby Leo Lipskiego z Niespokojnych:


Dzisiaj dotykało mnie dużo ludzi,

A ja mówiłam do nich bzdury

Mój mózg to mokra szmata,

Której nie chce mi się podnieść z podłogi

(…)

(Nie dzwoń do mnie nigdy,

Pisz do mnie czasem)

Wszystko, co śpiewam

To hymn zamkniętych drzwi

W pakiecie z wierszami dostajemy w tym wypadku gotową kreację, konsekwentnie rozwijaną już od wielu lat. Ale chyba rzeczywiście najciekawsza w tomie jest nieuczynność samych wierszy – to, że grają tylko dla siebie, że są egocentryczne, jakby nie wdawały się w żadne współczesne rozgrywki patronackie, nie szukały sobie sojuszników i z nikim właściwie nie sympatyzowały, można poza dalekimi krewniakami z epoki surrealizmu. Są oderwane i oderwanie to celebrują nie jako eskapistyczny gest ucieczki w poetyckie uniwersalia, domenę pojęć i wzruszeń (modernistyczne życie sztuką to jeden z toposów Bartoszek), ale jako pewną możliwość wyzwolenia się z własnego kokonu poprzez ekstatyczną metaliterackość. „Ten wiersz chciałby dostać się do światłowodu”, „Przebić się przez mury hotelu”, „Ten wiersz zaczyna się chłodno, gołębio/ W środku jest gorący do czerwoności/ A na koniec robi się letni/ Jak kąpiel, z której pora już wyjść”, „Ten wiersz nachyla się do ciebie/ I uważnie ci się przygląda/ Wisi na ścianie/ Pod kątem 30 stopni/ Nad twoim z czołem” – z takich autotematycznych sugestii zbudowane jest całe jedno pasmo tego tomu, być może najważniejsze, a moim zdaniem nawet lepsze, niż sennikowe prozy poetyckie, próbujące nakreślić przestrzenne warunki cielesnych metamorfoz. Dzięki temu, w otoczeniu długich, wizyjnych pasaży, dostajemy nagle niezobowiązujący, pensjonarski, malarski kaprys, a przy tym iście surrealistyczną migawkę, którą można by potraktować jako minitraktat o przypadku obiektywnym:


O! Pomarańczowy wiersz!

Można sobie wyobrazić, że idzie po plaży

Podczas zachodu słońca

Jest mu żal, że coś go ominęło

Coś pięknego i prestiżowego

Łączącego się z korzyściami w przyszłości

Ale z drugiej strony czuje też podniecenie rezygnacją

I wydaje się sobie wyjątkowy

Choć o jego nieobecności zadecydował zbieg terminów

I kaprys możnych



Kolejna zaprzepaszczona szansa

Chłodzi i grzeje serce równocześnie

Słońce zachodzi za morze

Wiersz nabiera koloru wody

Przypadek i konieczność zdają się być drugą, po otwarciu-zamknięciu, parą pojęć, które wyznaczają poetycką homeostazę tego świata. Niby cała teleologiczna struktura „lotu ku Słońcu” i objawienia w samolocie, tej solarnej symboliki autodestrukcji („Wlecieliśmy prosto do środka Słońca/ Słońce ma wielką masę przez wszystkie uwięzione w nim samoloty/ Nasz właśnie zderzył się z nimi i zespolił/ A mnie przyszły odebrać Anioły”), jest zaplanowana i wpisana w ramy dziennikowo-dygresyjnego poematu z romantycznym rdzeniem. Ale taki właśnie „zbieg terminów” czy „kaprys możnych” wskazują mimochodem na ujścia, dyskretne praktyki ucieczek czy raczej uskoków, które zawsze związane są z utratą „jakiejś” szansy na skutek katastrofy/kolizji, ale otwierają też na nieoczekiwane wrażenia. „Tłumaczę sobie, na spokojnie:/ Sztuka polega na coraz szybszym przyłapywaniu się na gorącym uczynku/ Coraz gorętszym/ Aż do wyprzedzenia” – stwierdza podmiotka w jednej ze swoich paradoksalnych metarefleksji, i chyba o to właśnie chodzi w tym tomie: o temperaturę, o ciepło i energię, których źródłem jest Słońce, a katalizatorem ma się stać niedomknięty, pomarańczowy wiersz.



Zuzanna Bartoszek, Klucz wisi na Słońcu, WBPiCAK, Poznań 2021, ss. 84
Pierwodruk: "Odra" 2022, nr 6.