https://pomagamukrainie.gov.pl/ - oficjalna
strona rządowa
https://zrzutka.pl/r88stc
- zrzutka na Batalion Medyczny „Hospitaliers”, wspierana przez wydawców poezji
Ten odcinek po prostu nie może
być inny, a wszystkie nowości poetyckie muszą zaczekać. Nie ma w tej chwili
ważniejszej sprawy, niż gesty solidarności z walczącą i cierpiącą Ukrainą.
Możemy pomagać w zbiórkach, wpłacać pieniądze, organizować transporty i pomoc
medyczną, ale też publikować manifesty i wiersze, każdy na swój sposób (lepiej
tak, niż udawać, że pobiegniemy teraz z karabinami na front...). Większość
wydawców, znanych mi małych księgarń, poetów i poetek oraz młodoliterackich
czasopism, z którymi współpracuję, już na różne sposoby zaangażowało się w
akcje humanitarne, czy to oddając zysk z książek, czy też szerując materiały,
czy po prostu samodzielnie zwołując zbiórki. Ze swojej strony w tym tekście –
poza zamieszczeniem zestawu linków do akcji pomocowych – mogę zrobić tyle, że
rzeczywiście poświęcę go ukraińskiej poezji, chociaż nie będę udawał, że znam
ją raczej wybiórczo. Wbrew propagandzie niejakiego P., Ukraińcy są jednak
narodem dumnym i dzielnym, a Ukraina niepodległym państwem z własną historią i tradycją
literacką, z własnymi przełomami w tej tradycji oraz wspaniałymi współczesnymi
poetkami i poetami, bardzo zresztą cenionymi w naszym kraju i regularnie
tłumaczonymi.
Gdy my mieliśmy pokolenie
bruLionu, oni w podobny sposób – choć estetycznie nieco bardziej zadłużony w
romantyzmie, bo jednak język ukraiński trzeba było odbudować – mieli buntowników z lwowskiego Bu-Ba-Bu (Wiktor
Neborak, Ołeksandr Irwaneć i Jurij Andruchowicz, swego czasu otoczony u nas
wręcz kultem), grupy poetycko-performatywnej, o której miałem przyjemność uczyć
się jeszcze na studiach od zaprzyjaźnionych ukrainistów, a której działania
prezentowała u nas choćby „Literatura na Świecie” (słynny numer 10 z 1995).
Mamy przynajmniej dwoje wybitnych dwoje tłumaczy, którzy „opiekują się” w
Polsce znajomością najnowszej ukraińskiej poezji: Bohdana Zadurę i Anetę
Kamińską, ale prócz nich jest też wielu innych, pracujących na rzecz tej
literatury. Jest młody poeta i wydawca zina „Malkontenty” Ivan Davydenko, jest poeta i tłumacz Janusz Radwański, reprezentujący zawsze pacyfistyczne Laboratorium Empatii oraz
współpracujący z ha!art-em, obecny juror nagrody im. Wisławy Szymborskiej,
poeta i tłumacz Jurij Zawadski (aktualnie na froncie); jest całe grono
działaczy i pisarzy, których nie znam osobiście, a którzy pracują na rzecz
współpracy naszych literatur, wzajemnych rezydentur i programów wydawniczych.
Nie zapominamy tymczasem o ukraińskich
poetach i poetkach, zwłaszcza teraz, kiedy pisanie wierszy wydaje się najmniej
istotne. A jednak – co pokazały ostatnie dni w mediach społecznościowych –
pozwala ono trafniej i głębiej wypowiedzieć i gniew, i smutek, i humanistyczną
nadzieję: Hałyna Kruk, Wasyl Słapczuk, nieżyjący już Nazar Honczar, Mykoła
Riabczuk, Lubow Jakymczuk, Nadia Hawryluk, Mila Łuczak, Wasyl Machno, Serhij
Żadan, Jurij Andruchowycz, Andrij Bondar, Lina Kostenko, Wasyl Stus, Pawło Korabczuk,
Ołeksij Czupa, Borys Humeniuk, Wasyl Hołobord’ko, Ołena Husejnowa, Julija
Stachiwska, Emma Andijewska i wielu, wielu innych. Nie zapominamy też o ich
polskich wydawcach: WBPiCAK, KEW, BL, Convivo, Warsztatach Kultury w Lublinie,
a kiedyś tamtejszym Episteme, gdańskim Instytucie Kultury Miejskiej, FDF-ie i
PIW-ie.
Postaram się jednak pamiętać o
nich nieco inaczej, może nieco mniej tragicznie i tyrtejsko. Wszyscy wrzucają
teraz w mediach społecznościowych wiersze wojenne, bo trudno myśleć o literaturze
ukraińskiej ostatnich lat bez tego traumatycznego bagażu. Począwszy od pomarańczowej
rewolucji, przez walki o Majdan, aneksję Krymu i wojnę w Donbasie, aż po obecną
inwazję, poezja ostatniej dekady stała się u naszych sąsiadów opowieścią o radzeniu
sobie z doświadczeniem wojennym. To nie tylko wybitna „Antena” Serhija Żadana (Warstwy), celująca chyba w rejestry nowego
eposu narodowego, i nieco skromniejsze, ale przytłaczające zapisem doświadczeń,
„Morele Donbasu” Lubow Jakymczuk (WBPiCAK),
czy – przychodzące wprost z linii frontu, pisane przez zawodowego żołnierza – „Wiersze z wojny” Borysa Humeniuka
(K.I.T. Stowarzyszenie Żywych Poetów). Właściwie każdy przetłumaczony tom
naszych wschodnich sąsiadów, który wpadł mi ostatnio w ręce, był przesycony
grozą wojny i humanistyczną niezgodą na nią, a zarazem wolny od tyrtejskości i
romantycznego mesjanizmu. Żeby chociaż przez chwilę o wojnie nie myśleć, a
pomyśleć mimo wszystko o poezji ukraińskiej, która jest nam estetycznie bardzo
bliska, prócz kilku najnowszych, przypomnę
też kilka dawniejszych tomów. Owszem, dziś mogą być już trudne do dostania, ale
nie o to chodzi, żeby gromadzić je w swoich kolekcjach, tylko żeby pamiętać, że
nawet wojna nie jest w stanie ot tak zdmuchnąć bibliotek.
Narodowym poetą-wieszczem literatury ukraińskiej, odpowiednikiem naszego Adama Mickiewicza, jest Taras Szewczenko. Okazał się on nie tylko symbolem walk wyzwoleńczych, ale też dzięki splotowi idei romantycznych i korzystaniu z motywów ludowych oraz pisaniu poezji po ukraińsku (prozę i dramaty publikował w języku rosyjskim) przyczynił się do odrodzenia tego języka. Jedynym z pierwszych przekładów jego dzieł na polski jest dokonane jeszcze za życia poety tłumaczenie pierwszego tomu dumek i ballad „Kobziarz” (1840) przez Władysława Syrokomlę, dziś dostępne w całości m.in. na Wolnych Lekturach. Ten, jak określa go tłumacz „zbiór dumek i poematów, odznaczających się rzewnością, siłą, głęboką znajomością i pokochaniem ludu”, okazał się wydarzeniem przełomowym, odpowiednikiem naszych „Ballad i romansów”. Wybór wierszy ukraińskiego poety ukazał się również w serii Biblioteki Narodowej w roku 1974, co nie może dziwić – Zakład Narodowy im. Ossolińskich, z pierwotną siedzibą we Lwowie, a dziś we Wrocławiu, ma spory zbiór książek i albumów poświęconych tej twórczości, w tym te najdawniejsze, bo Ossolineum już w 1867 roku wydało „Poezje” Szewczenki. Do tego wyboru odsyłam w pierwszej kolejności, bo poprzedza go oczywiście świetne opracowanie, które napisał znawca literatur słowiańskich Marian Jakóbiec, autor m.in. obszernej antologii „Literatura ukraińska. Wypisy” (1962), może już nie aż tak aktualnej, ale wciąż stanowiącej na naszych uczelniach podstawowe źródło historycznoliterackie.
Bohdan Zadura, Wiersze zawsze są
wolne: przekłady z poezji ukraińskiej, Biuro Literackie: Wrocław 2007
Przejdźmy do rzeczy trochę
nowszych do i tego, od czego zacząć wypada, nie tylko dlatego, że zobowiązuje
nas tytuł: „Wiersze zawsze są wolne”.
Była dwa wydania (2004, 2007) tej niedużej antologii najnowszej poezji ukraińskiej
w przekładach niezastąpionego Bohdana Zadury. Świat był wtedy zupełnie inny,
trochę inaczej się pisało i tłumaczyło, więc dla kontrastu warto zajrzeć też do
drugiej antologii, która powinna stanąć na naszych pułkach, choć może być ją trudno
dziś dostać (głównie Allegro i antykwariaty, ale też są przecież biblioteki). „Cząstki pomarańczy: nowa poezja ukraińska”
(2011) to ponad 700 stron tytanicznej pracy Anety Kamińskiej i Oksany Zabużko. Przy
okazji można też sięgnąć – dla porównania – do klasycznej już (dość przeciętnej)
„Antologii poezji ukraińskiej”
(Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1977) Jerzego Pleśniarowicza i Floriana Nieuważnego,
zasłużonego rusycysty, autora m.in. jedynej jak dotąd polskojęzycznej
monografii ukraińskiej poezji „O poezji ukraińskiej: od Iwana
Kotlarеwskiego do Liny Kostenko” (1993). Mamy też znacznie nowszą - „Ukraińska Nadzieja. Antologia poezji” (Fundacja
NASZ WYBÓR i Wydawnictwo FORMA 2017), tym razem wciąż jeszcze
dostępną (również
w ebooku), a będącą już projektem na swój sposób politycznym - odpowiedzią
na dynamiczną, trudną sytuację w Ukrainie. Była to równocześnie próba
współpracy między naszymi literaturami, bo za tomem stała również inicjatywa
warsztatów przekładowych. Jeśli zaś chcemy otrzymać przegląd najbardziej
wyczerpujący i najbardziej aktualny, obfitujący również w wiersze mojej
generacji, a ponadto taki, który za graniczną cezurę przyjmuje listopad 2013
roku i wydarzenia Euromajdanu, powinniśmy zajrzeć przede wszystkim do
dwujęzycznych „Listów z Ukrainy. Antologii poezji”, która liczy sobie prawie 600
stron wierszy (Rada Artystyczna „Dialog”, Drohobycz 2016), a którą podobno też
koordynował Zadura w ramach projektu dla ESK Wrocław, a przedmową opatrzył
Andruchowycz. Tej na szczęście nie trzeba nawet
kupować, bo jest dostępna na wyciągnięcie ręki.
W klasycznej antologii Zadury
ujmuje dziś przede wszystkim jej momentalna historyczność, to niezwykłe wahanie
tłumacza, zanurzonego w codzienności życia i zarazem czującego wiatr zmian. W
pierwszej przedmowie poeta pisał o tym, że „zaletą tej antologii jest jej
wieloraka niereprezentatywność” i że raczej oddaje ona jego przygodę z
tamtejszą poezją, niż buduje jakieś hierarchie. W drugiej zdawał już relację ze
zmian politycznych i nastrojów czasów pomarańczowej rewolucji:
Chociaż
historia polityczna ościennego kraju zaleca się swą atrakcyjnością i choć nie
da się zbagatelizować faktu, że pomarańczowa rewolucja wywołała gwałtowny
wzrost zainteresowania Ukrainą i przypływ sympatii dla Ukraińców, Wiersze
zawsze są wolne powstały zupełnie niezależnie od tych wydarzeń i od tej mody.
Drugie ich
wydanie ukazuje się jednak w odmiennej sytuacji. W odmiennej sytuacji tej
literatury w Polsce. Z Kopciuszka zdołała się już przeistoczyć w Księżniczkę.
Tak pisał Zadura w przedmowie w
roku 2007, po raz kolejny podkreślając autorski charakter wyboru, ale też –
jakby na gorąco – chłonąc klimat pierwszego z szeregu ukraińskich przewrotów
politycznych. Nie mógł wówczas wiedzieć ani tego, że przewrót ten uruchomi na
powrót machinę historii, nie tylko prowadząc Ukrainę na Zachód, w zgodzie z
antyromantycznymi hasłami Bubabistów, ale też antagonizując ją coraz bardziej z
rosyjskim sąsiadem, ani tego, że ten wznowiony i opracowany na nowo tom, wydany
w czarnej, płóciennej oprawie z obwolutą, a będący częścią legendarnej już
serii antologii BL, rzeczywiście stanie się „kanoniczny” dla kilku pokoleń czytelników.
Gdy czyta się go dzisiaj, gdy otwiera się go w czasie rzeczywistej wojny i
myśli o deklaracjach Iwana Łuczuka z „Historii poezji”: „I gdyby mnie
postawiono pod ścianę, / wykrzyknąłbym w ostatniej chwili: / niech żyje wolny
pierwotny / nieujarzmiony wiersz!” czy prowokacyjnym, plebejskim „Wierszu do
którego tytułu nie wymyślisz” Mykoły Chołodnego: „Na szybkim taśmociągu /
oddałaś mi się / w biały dzień w sobotę. // I wytrzeszczył na nas gały / Donbas
cały, / Donbas cały, / wstrzymawszy robotę”, jest jakoś gorzko. Ale zamiast tej goryczy, proponuję jeden tekst
na prawach synekdochy, że wiersze są zawsze wolne i pięknie uwalniają się od
historycznych obciążeń – „Ryba absurdalna” Jewhena Brusłynowskiego:
Dalejże, okularami.
I robiła za okulary, potem za
oprawki,
potem same szkła.
Dalejże, rybą.
I robiła za rybę, ryba
popłynęła
w niej, wypłynęła, upadła
mokra na kilim.
Dalejże, rowerem.
I robiła za rower, na przemian
za kierownicę
siodełko, a potem otworzyła
przyornik
z kluczami i za wszystkie
klucze.
Dalejże, paszportem.
I robiła za mój zagraniczny
paszport,
nowiutki, pachnący jeszcze
farbą,
złożony, otwarty, potem tylko
za kratkę z moją
fotografią.
Dalejże, jeszcze czymś takim,
co łaskotało nerwy,
budziło żądzę, wywoływało
mdłości, dodawało
słodyczy. A potem na kolanach
obchodziła
ikonę i prosiła o dziecko.
Choćby i rybę
jakąś absurdalną.
Emma Andijewska, atrakcje z
orbitami bez, przeł. Aneta Kamińska, Fundacja Duży Format, Warszawa 2021
Jedną z poetek, które znalazły
się w antologii Zadury, a która doczekała się u nas (niedawno zresztą) osobnego
tomu wierszy, jest Emma Andijewska,
reprezentantka najstarszej generacji żyjących jeszcze pisarzy ukraińskich
(rocznik 1931), laureatka najważniejszej ukraińskiej nagrody literackiej –
Państwowej Nagrody im. Tarasa Szewczenki (2018). Fundacja Dużego Formatu wydała
w 2021 roku w przekładach niezastąpionej Anety Kamińskiej „atrakcje z orbitami i bez”, a więc tom z roku 2000 (Andijewska
napisała w sumie kilkadziesiąt książek poetyckich). Mamy w tej poezji do
czynienia głównie ze scenkami rodzajowymi, które poddawane są groteskowym
przetworzeniom, a potem racjonalnej refleksji. Inicjuje je zwykle jakaś
obserwacja – bohater liryczny robi to lub to w takiej a takiej scenerii:
„Sprzedawca lodów / wyciąga wafle rożki / z kulkami lodów, / które roztapiają
się w powietrzu”, „Chłopiec siedzi przy komputerze, / słuchając, / jak za jego
plecami / przekomarzają się kwiaty”, „Kobieta, która na deptaku / sprzedaje
gorące kasztany jadalne, / ubrana w kamizelkę z blachy / bije się kułakiem w
piersi”. Potem, po tej swoistej ekspozycji, wiersz się rozkręca, nadal niby
opowiadając historię czy relacjonując zdarzenia, ale wplatając w nie elementy
spoza racjonalnego porządku, jakby jakaś dziecięca soczewka zniekształcała sytuację
liryczną – ożywiała przedmioty i wprawiała je w niecodzienne interakcje. To
sprawia, że teksty Andijewskiej mają w sobie coś baśniowego, co zresztą
doskonale ujmują oryginalne, wręcz stonerowe projekty
okładek (ta nasza jest niestety znacznie bardziej minimalistyczna i
geometryczna). „Atrakcje z orbitami i bez” to właśnie taki idealny tom
eskapistyczny – zło i smutek czają się wciąż jeszcze za progiem, ręczniki przykrywają
miasta w groteskowej katastrofie, „kobieta-batyskaf-sterowiec / posiada
umiejętność / kurczenia się i rozprostowywania / na najmniejszych odcinkach
przestrzeni./ A oprócz tego włada sztuką / smażenia grzanek”, no i ludzie nie
umierają nawet po wypadnięciu z okna, tylko unoszą się wokół domów. Trochę
surrealistycznej nadziei – „Usłużne parasolki”:
Po ulicy jak tylko okiem
sięgnąć
latają rozłożone parasolki,
uprzejmie proponując chętnym
bezpłatne
ułatwienie sposobu
przemieszczania się.
Jednak jakoś
nikt się nie odważa,
bojąc się ze zbytniego
zadłużenia
u ździerców,
często stojących
za darmowymi usługami.
I za parasolkę
chwyta się tylko jedna babcia,
która już niczego się nie boi,
razem z kędzierzawym
wnuczkiem.
I oboje
tak harmonijnie płyną
nad głowami przechodniów
że każdy zatrzymuje się
i obiecuje sobie od dzisiaj
zacząć nowe życie.
Serhij Żadan, Historia kultury
początku stulecia, Biuro Literackie, Wrocław 2005
Zanim Serhij Żadan stał się uznanej sławy prozaikiem (zdobywcą nagrody
Angelus za wybitny „Internat” –
jedną z tych współczesnych powieści światowej literatury, którą trzeba po
prostu przeczytać i której znaczenie powinno z czasem tylko rosnąć), był w
naszym kraju rozpoznawany również jako bardzo interesujący poeta, gdzieś na przełomie
lat 2000-2010 wyrastający zresztą na nowego „mistrza” młodej, ukraińskiej
poezji (obok bubabistów z Andruchowyczem na czele). Wówczas (2005) w serii
przekładów BL, tej z białą okładką i czarno-białym zdjęciem, zajmującym ¾
powierzchni, do której nadal mam wielki typograficzny sentyment, ukazała się „Historia kultury początku stulecia” w
przekładach Bohdana Zadury. Można powiedzieć, że tom ten zapoczątkował owacyjną
recepcję Żadana w naszym kraju, bo wraz z nim pojawiły się w Czarnym opowiadania,
a potem pierwsze powieści („Depeche Mode” i „Anarchy in the UKR”), a następnie
jeszcze kilka tomów, aż po ostatnią „Antenę”, która wciąż ma szansę sięgnąć po
Nagrodę im. Wisławy Szymborskiej za najlepszy przekład z lat 2019-2021.
„Historia kultury…” jest tomem
trochę innym niż te najnowsze, wyrastającym z nieco spokojniejszych czasów, za
to przepełnionych rozczarowaniem i stagnacją. Owszem, w tle pracuje już maszyna
historii, ale Żadan pozwala sobie jeszcze na ten nieco amerykański, szorstki
model buntownika i samotnika, typowy również dla naszych lat 90., korzystając w
ramach mott z fragmentów tekstów Bukowskiego, Waitsa i Burroughsa. Ale już
tutaj dobrze widać specyfikę jego poetyckiego języka: to, co niskie i banalne
przełamywane jest przez skłonność do tematów poważnych, do Enzensbergerowskiej
wręcz refleksji nad procesem historycznym, konfrontowaniem jakiegoś „momentu
historycznego” z aktem jego wspominania. Żadan opowiada historie, które niby
nie chcą się uwiecznić, ale mimo wszystko zmierzają do egzystencjalnej puenty. Jest
w jego wierszach coś elegijnego, monumentalnego – niby nie uderza w natrętne,
klasycyzujące tony, nie epatuje wzniosłością ani romantycznymi uniesieniami
(choć głównym tematem tomu jest miłość, raczej agape niż amor), ale –
podobnie jak w „Antenie” – czuć tu ciężar monologu i pewien dydaktyczny rys
poety, który przemawia bezpośrednio do czytelnika. Nazwałbym ten efekt „patyną”
– umiejętnością postarzania obserwacji, dodawania jej swoistego nastroju
zmęczenia: epoką, historią, życiem, sytuacją geopolityczną. Bohaterowie tych
wierszy snują się bez celu po bazarach i supermarketach lub zostają przyłapani
w bocznych uliczkach, wspominając drobiazgi, detale z życia, jakby przyszłość
nie miała im nic do zaoferowania. W ten sposób historia kultury „początku
stulecia” zaczyna wyglądać bardziej na historię schyłku, na okres „późny”, w
którym pragnienie kochania i bycia kochanym musi nieustannie przezwyciężać
obowiązek pamiętania o umarłych. Zostawiam początek dłuższego wiersza „Krucjata
dziecięca”:
Słuchasz, jak wszystko mija,
słuchasz, jak wszystko
pozostaje,
wszystko już jakby się
zatrzymało, rozumiesz, twój świat i twój osobisty
jezus, którzy przeżywali z
tobą twoje nie najpiękniejsze czasy,
teraz nawet oni milcząc
odchodząc, o ile wszystkie istnieje tylko potąd,
pokąd to widzisz, a tu –
popatrz – kolejne lato,
kolejna zmiana sezonu,
przypominasz sobie,
kto jeszcze rok temu o tej
porze był żywy,
kto już wiedział o swojej
chorobie,
kto się domyślał
przyszłej śmierci.
Stałe zjawy umarłych o piątej
rano na schodach w bramie,
stałe twarze
teletransmitujących owe sny
i śmierć przychodzi, to
reguła, tylko w takie
ciche poranki, roznosząc
zapach
mokrych warzyw i jodu.
Tylko dzieci mogą nawet ją
zobaczyć –
puste ulice mojego miasta,
ciche głosy ogłuchłych przy
przelotowych arteriach ptaków,
które umierają w samotnych
miejskich gniazdach.
Po prostu uczysz się pisać,
uczysz się pisać prosto,
starając się nie zapomnieć
żadnego z tych szaleńczo pięknych,
odurzająco bezdomnych dzieci,
co snuły się przez całe
twoje życie na sąsiednich
ulicach.
Można by ten tom – z jego
„podręcznikowym” zamysłem – zderzyć z „historycznymi” tomami Darka Foksa. Ich
lakoniczność, oparta na awangardowym geście kolażu i cut-upie, ciekawe
korespondowałaby z monologową rozwlekłością wierszy Żadana, w których podmiot
leniwie snuje swoją opowieść o tym, jak upływa czas lub jak zastyga on w
miejscu. To jest bardzo przygnębiająca książka, bo od samego początku zdaje się
kwestionować sens deponowany w przyszłości – nie tyle nadzieję na przyszłość,
ile sam ruch odradzającego się na ruinach życia.
Wasyl Słapczuk, Nowiutki rower
starych binokli, przeł. Bohdan Zadura, PIW: Warszawa 2021
Powieściowo czytamy Wasyla Słapczuka oczywiście z „Księgi
zapomnienia” (2014), świetnego, antywojennego manifestu na miarę „Na zachodzie
bez zmian”. Poetycko towarzyszą nam za to w ostatnich latach dwa tomy: „Wieczorne słońce”, obszerny wybór
wierszy poety w przekładach Zadury, pięknie wydany przez Warsztaty Kultury w
Lublinie (wciąż do
kupienia) oraz PIW-owski, samodzielny tom „Nowiutki rower starych binokli”, który ukazał się na początku
zeszłego roku w ramach „Małej Serii Przekładów Poetyckich” (też jeszcze dostępny).
Ta seria warszawskiego wydawnictwa obfituje w poezję języków słowiańskich, z
ukraińskim na czele. Wcześniej ukazało się też „Święto po awanturze” Wasyla Łozińskiego i „Drohobycz” Serhija Żadana;
jak zapowiedział wydawca, zysk z każdego z tych tomów zostanie przeznaczy na pomoc
Ukrainie.
Tymczasem jednak o Słapczuku (a
więc znowu przekłady Zadury…). „Nowiutki rower…” to tom bardzo specyficzny, nawet
ekstrawagancji, odbiegający całkowicie od współczesnych konwencji lirycznych, będący
próbą zmierzenia się z żywotem i legendą innego poety – Pawło Tyczyny, zm. w
1967 roku, twórcy tyleż wybitnego i uznanego, co kontrowersyjnego z racji
politycznych wyborów w czasach USSR (był dwie kadencje szefem Rady Najwyższej) i
Związku Radzieckiego. Można by tu pewnie wyprowadzić jakąś złośliwą analogię z
Ważykiem, choć to raczej nie ta skala talentu i
nie ten poziom układności (Ważyk był mimo wszystko rewizjonistą i
począwszy od lat 60. nie wiodło mu się już zbyt dobrze, mimo wcześniejszych
partyjnych zasług). Tyczyna jest bohaterem tomu Słapczuka, a jego życie zostaje
rozpisane na niemalże mityczny traktat w dwóch częściach: o cudownym dziecku
ludu, wiejskim poecie, obdarzonym geniuszem i zmagającym się z materią słów
oraz o politycznym i moralnym bankrucie czasów powojennych. Znać w tym
ironiczny stosunek, niemalże parodystyczny gest, względem stanilowskich eposów
bohaterskich, ale też jakiś sentymentalny rys, który zbliża poszczególne wiersze
do satyrycznych bajek epoki Oświecenia. Jeśli Żadana kontrastowałem z późnym
Foksem, to tom Słapczuka można by zestawić z „Orciem”: w podobny sposób
rozprawia się on z romantycznymi mitami oraz instytucją literatury i wchodzi w
nieoczywisty mariaż z problematyką miejsca i „ja” poety w historii zbiorowości.
Poszczególne części pełne są groteskowych sytuacji, a Tyczyna jako postać coraz
mniej przypomina człowieka z krwi i kości, a coraz bardziej upodabnia się
surrealistycznych dziwaków z pism Caldersa czy Michaux (ten trop podsuwa nam
zresztą w posłowiu Zadura):
Usłyszał naród,
że Tyczyna
na wydanie krytyczne dzieł
zebranych
się zamachnął
i z wdzięczności podarował mu
słonia albinosa.
– Co ja z nim będę robił?! –
odżegnuje się Tyczyna.
– A my co z nim zrobimy?! –
nalega naród.
On do nich o słoniu,
oni do niego o zebranych.
Przekonują (z argumentami):
– W dodatku to przecież
w ogóle nie jest słoń,
a biała mysz,
nadmuchana przez słomkę.
Nie tylko Tyczyna
jest takim mądralą.
Ocena Słapczuka jest bardzo
surowa: jego Tyczyna to polityczny oportunista i grafoman, który przez pół
życia korzysta z instytucjonalnych przywilejów i sztucznie podtrzymywanej
sławy, a ponadto sam zdaje sobie z tego sprawę, ale nie potrafi wykonać żadnego
rozliczeniowego gestu (ani popełnić honorowego samobójstwa):
Postawiony przed wyborem
Tyczyna bezradnie popatruje
to na stacyjnego milicjanta,
to na sprzedawczynię...
Ktoś zawierza
własnemu smakowi,
a Tyczyna
(również w życiu
osobistym)
administracyjnym decyzjom.
Nie traktowałbym tego tomu jako
wypowiedzi estetycznie satysfakcjonującej – jej satyryczny charakter wyklucza
ten model czytania. Jest to raczej gorzka, bardzo gorzka refleksja o
konfrontacji sztuki i historii Ukrainy, o ciężarze, który nie każdy twórca
zdołał unieść. Jak pisze Zadura w swoim jakże lakonicznym komunikacie:
Wasyl Stus
Tyczynę ze Słonecznych klarnetów (tom
datowany na 1918, faktycznie ukazał się rok później) uważał za geniusza,
Tyczynę z późniejszych poetyckich książek sławiących partię za pigmeja, urzędnika
literackiej kancelarii, ofiarę stalinizmu, różniącą się od takich
przedstawicieli rozstrzelanego odrodzenia jak Chwylowy, Kurbas czy Zerow tym,
że oni zostali zamordowani fizycznie, a on duchowo. Wedle Stusa historia
światowej literatury nie zna nikogo, kto jak Tyczyna poświęciłby pół życia
wysokiej poezji, a pół bezwzględnej walce ze swoim genialnym talentem.
Intelektualna śmierć poety
wybrzmiewa w topornej, prostackiej formie wierszy, dalekiej od reprezentowanego
przezeń symbolizmu, a ta duchowa w jednym z ostatnich wierszy z tomu: „I
Tyczyna, / jak nikt inny, / wiedział, jak to jest / być / stróżem w świątyni,
/ którą opuścił Bóg”.
Lubow Jakymczuk, Morele Donbasu, przeł. Aneta Kamińska,
WBPiCAK: Poznań 2018
Na koniec miało pojawić się coś
bardziej optymistycznego – z WBPiCAK i w przekładach Kamińskiej – „Wszystkie
możliwe rzeczy” Juliji Stachiwskiej. Wiele było w 2019 ukraińskich propozycji
wartych uwagi, które zaledwie wspomniałem wówczas w podsumowaniu (i Słapczuk, i
Łoziński, i Hałyna Kruk, Ołena Husejnowa, a nawet Pawło Korobczuk w małej
oficynie Tłoczni Wydawniczej „Ach Jo” w przekładach Radwańskiego), więc teraz
chciałem do tego wątku wrócić. Stachiwska jest w tym gronie opisywanych przeze
mnie twórców najmłodsza (urodziła się w 1985 w Żytomierzu). Zamierzałem wybrać
jej wiersze ze względu na ich wrażliwy, sentymentalny, wręcz dziewczęcy
charakter. To jest poezja egzystencjalna, wynikająca z obserwacji świata,
trochę nazbyt dla mnie zmetaforyzowana (wiele dopełniaczowych metafor wygląda
jednak sztucznie i martwo w naszym współczesnym języku), czasem wręcz
egzaltowana, ale przekazująca bardzo osobiste spojrzenie na świat. Jak pisała
autorka, jej wiersze to „w pewnym sensie notatki z podróży, opowiadające o
małych i codziennych rzeczach, które naprawdę mogą okazać się uzdrawiające jak
rośliny na poboczach naszych dni”. Może i mogą, może jest to jakaś forma eskapizmu
w poetycką nadwrażliwość, która szuka swojej mitycznej siły w rytmie natury, w
odradzaniu się flory, zupełnie odmiennej od baśniowo-filozoficznego trybu
Andijewskiej. Ale wobec ostatnich wydarzeń ten tom wygląda jak sztucznie
stworzony kryształ i aż trudno uwierzyć, jak fałszywie brzmi po czterech
latach.
Zdecydowałem więc, wbrew wcześniejszym
założeniom poszukiwania poezji innej niż wojenna, zakończyć „Morelami Donbasu” Luby Jakymczuk – nie
tylko dlatego, że Donbas. Jak napisała w posłowiu Kamińska: „bycie tłumaczką
Luby Jakymczuk od jakiegoś czasu stało się jednak bolesne, tak jak bolesne
stało się śledzenie wiadomości z Ukrainy”. Myślę, że teraz jest jeszcze
bardziej bolesne, ale to kobiece spojrzenie na wojnę, z jednej strony
dokumentujące okrucieństwa, z drugiej poszukujące ucieczki w pejzaż – w
morelowe sady, które zarastają górniczy rejon – to spojrzenie najbardziej
uniwersalne i najbardziej humanistyczne, jakie potrafię sobie teraz wyobrazić.
Wiersze Jakymczuk są jednak potężne nie tylko siłą wojennego świadectwa.
Przeciwnie, ich jakość polega na zanurzeniu autorki w awangardowych
eksperymentach, m.in. w tradycji futuryzmu, na umiejętnej pracy z językiem, na
eksplorowaniu tych wszystkich górniczych metafor i tradycji robotniczej poezji,
jak w tytułowym poemacie. Od awangardowych poszukiwań w rejestrach
materialność-praca-ziemia-węgiel autorka – trochę wbrew sobie – musiała przejść
do wręcz konstruktywistycznej lakoniczności. „Minimum metafor, więcej
milczenia, więcej tego, co nie mieści się w słowach” – to wyzwanie postawiła
przed nią sytuacja polityczna, a Jakymczuk jej sprostała – i jako poetka, i
jako działaczka, i jako komentatorka rozpadającej się na jej oczach
rzeczywistości. Choć ta żałobno-wojenna część tomu odnosiła się do innego etapu
konfliktu, gdy nikt jeszcze nie myślał, że zniknie Charków, a pierścienie
artylerii i czołgów zacisną się wokół Kijowa, można ją czytać jak sprawozdanie
z ostatnich dni. Więc na koniec „Suszona morela” pod język, niech gnije:
to był żółty wiersz żółty
miękki i trochę kłujący
była w nim żółta kotka
którą nazwałam Morelą
i złote wąsy promieni
słonecznych
przekłuwające twarz na wylot
jak surowe spaghetti
a blizny po dziurkach stawały
się piegami
była tam ciepła herbata
rumiankowa
którą napoiłam żółtą kotkę
i kotka zrobiła się ruda
był w wierszu miód na
przeziębienie jesienne
nie ten sam co na
przeziębienie zimowe –
trochę bielszy
to był żółty wiersz żółty
ale nie pisałam go tak długo
że zgnił na brązowo
i teraz morela zrobiła się
suszona
oblizuję ją szorstką językiem
a ona gruchocze pestkami
to znaczy jedną pestką
wiersz gnił od 1 do 14 października 2014 roku w Kijowie