Na początek: wyjaśnienia, spoilery
Pierwszy odcinek
tego cyklu ma wjechać już w styczniowym numerze „biBLioteki”, więc nie dostałem
zbyt wiele czasu na jego otwarcie, ot, kilka dni. Ale pomysły – z których zaraz
spróbuję się wytłumaczyć – pojawiły się kilka miesięcy temu, więc dalej powinno
pójść gładko.
Korzystając z
mojego hobbystycznego podejścia do pisania o poezji, Artur Burszta zaproponował
mi kiedyś cykl oparty na skrótowym omawianiu nowości, a potem zostawił mi wolną
rękę, na ile będzie to afirmacyjne, a na ile krytyczne, ile zdań i ile pozycji
książkowych uda się w danym odcinku zawrzeć. Jemu chodziło przede wszystkim o
aspekt marketingowo-polecający, o ułatwienie czytelnikom wyborów lekturowych, jakąś
formę przewodnika, mnie o walor kronikarski, o coś w rodzaju dziennika lub
stałej kolumny dla wierszy i kilku zdań o nich. Nie chcę oczywiście, żeby te
opowiastki pojawiały się „zamiast” podsumowań roku, ale może rzeczywiście okażą
się dla kogoś przydatne na długo, zanim o takim podsumowaniu w ogóle pomyślę.
Samo pojęcie
„nowości” jest oczywiście w poezji znacznie bardziej problematyczne, niż w
prozie. Tomy ukazują się zwykle grupowo, w najbardziej gorących okresach, na
ogół związanych z dopełnianiem i rozliczaniem wniosków o dofinansowania. Nie
zawsze udaje się też szybko wejść w ich posiadanie, a o zawodności polskiej poczty
na linii autor lub wydawca-krytyk nie będę nawet wspomniał. O ile kategoria
„nowości” dla prozy zaczęła się kurczyć do około dwóch tygodni obecności na
Instagramie i w innych mediach społecznościowych, o tyle w poezji wciąż jeszcze
obowiązuje wiara w przynajmniej kilkumiesięczną „świeżość” książki, którą nagrody
literackie i prasa wolnego reagowania (czyli wszystkie drukowane czasopisma)
podbijają nawet do roku. Ten kilkumiesięczny margines zamierzam wykorzystać i
odpowiednio ponaginać. Będę się oczywiście starał za każdym razem zaproponować
coś młodszego i starszego, coś z literackiego offu i coś z centrum, coś
eksperymentalnego i coś, co operuje spokojną, nastrojową frazą i porusza się w
rejonach zwiększonej komunikatywności. Zobaczymy jednak, na ile rzeczywiście
uda się tego założenia trzymać. Czy będą się tu pojawiać nowości z Biura
Literackiego? Oczywiście, na tych samych zasadach, co inne wydawnictwa.
Na otwarcie rzut
oka na końcówkę 2021 albo na rzeczy, które jeszcze w tej końcówce zdobyłem. Wyjątkowo
pozwolę sobie w pierwszym odcinku na nieco większy rozrzut czasowy, bo
rozpoczynam nowy rok z poczuciem, że ten poprzedni nie został wystarczająco
zgłębiony poetycko i wiele rzeczy po prostu nam wszystkim „pouciekało”. Mam pod
ręką taki stosik, przyjemny i przytłaczający, z którego w trybie polecającym
wybieram pięć książek, w większości na razie przeoczonych lub pozbawionych
krytycznej recepcji, może poza nowym poematem Tomka Bąka, który stał się już głównym
bohaterem grudniowo-styczniowych omówień.
I jeszcze jedno wyjaśnienie: skrót nazwy tego cyku – PPR, czyli Poetycki Przegląd Roku – dedykuję przyjaciołom z Mikołowa, którym różne rzeczy nieustannie kojarzą się z innymi rzeczami, więc może i ta im się skojarzy. Oni na pewno również w tym cyklu zagoszczą. A potem nadejdzie neomarksizm, komunizm i koniec świata, wiadomo. A tak poza żartami: koniec (świata, światów) okazał się przypadkowo tematem łączącym tę pierwszą odsłonę.
Tomasz Bąk, Nagi wodnik w śródmieściu, WPBiCAK, Poznań 2021
Zaczynamy
od zapowiedzianego już poematu o utopcach, zorganizowanego wokół
autotematycznej frazy: „już czas, by wkroczyło realne jak fala powodziowa” i
XXI wierszy-listów apostolskich do dziewiętnastu miast świata w XXI wieku. Miało
być w kilku słowach, ale tu się chyba nie da. Z trzech zeszłorocznych książek
Bąka, wszystkich głośnych i komentowanych, a nawet trochę (wybaczcie anglicyzm)
przehajpowanych, ta ukazała się najpóźniej, jest też najkrótsza i najmniej
zobowiązująca, ale to tylko pozory. W rzeczywistości Bąk sięga tam, gdzie wzrok
nie sięga (a nie, to nie ten cytat…); sięga tam, gdzie od początku zaglądał
trochę z ukrycia, a o czym pisali już niektórzy krytycy z dobrym nosem – w
stronę historycznoliterackiego futuryzmu. Tym razem jednak to nie Bruno
Jasieński, tylko Anatol Stern i jego „Nagi człowiek w śródmieściu” patronuje
tym poematowym eskapadom. Ponadto tomaszowski poeta robi to, o czym sam kiedyś
snułem finalny wątek jednego ze szkiców: stara się wyjść poza kapitalistyczny
realizm, testuje dyskursywne spięcia, żeby ufundować nam sadystyczną opowieść o
utopionej utopii, o paradygmacie Atlantydy jako futurystycznej wariacji na
temat klęski kapitalizmu i klęski nas samych.
Niby to nic
nowego, bo Atlantyda pojawia się za każdym razem, kiedy katastrofistyczna
opowieść musi zmienić utopię w dystopię (jej aktualizacje znajdziemy i w
słynnych „Animaliach” Adamowicz, i w Gamrotowych ćwiczeniach na ogień i
wieloryby). Bąk postawił jednak tym razem na wyobraźnię, a nie wyłącznie dyskurs,
na impet obrazów, retorykę kazań i sentymentalny liryzm stylizowanych quasi-wyznań.
Jeśli więc „Bailout” był poematem w gruncie rzeczy dydaktycznym, składającym
się z (niespecjalnie zaskakującej) krytyki dogmatów neoliberalnej ekonomii
poprzez jukstapozycyjne zderzenia ich z dogmatami literackimi, a „Playbook” książką
wynikającą z taktycznej pasji koszykarskiej (niestety byłem raczej nałogowym
graczem w Football Managera), to „Wodnik…” jest właśnie spełnieniem futurystycznych
fantazji o flanerze, który kreśli psychogeograficzną mapę skrawków lądów,
wyłaniających się właśnie spod tafli oceanu. Astrologiczne, horoskopowe brednie
wspaniale przeplatają się z technokratycznym, językowym fetyszyzmem i uderzają
w podobny fundament, w który bębniła już „Kanada”: irracjonalnej wręcz wiary w
racjonalizujące dyskursy późnej nowoczesności. Bąk w typowy dla siebie sposób,
z nieskrywaną ironią i zarazem powagą, zderza ostrzeżenia i proroctwa, wytyczne
i poetyzmy, spekulacje i analizy. Od typowo młodopolskiego: „Otęczonych niebios
śniąc błękitnienie, / gotów byłbym zapomnieć błękit rozleglejszy”, potrafi
przeskoczyć do dziennikarskiej pouczajki i znowu osunąć się w katastrofistyczny
poetyzm: „Nowoczesna szkoła powinna przygotować młodzież / do roli uchodźców i
topielców – budowy społeczeństwa / na kamieniu wystającym z bezmiaru. Zamiast
tego // wodnik przekąsza rybami, jak to ma w zwyczaju / – świat traktując jak
przyłów, jak przyłów / wyrzucając za burtę”.
Warto przeczytać
„Wodnika…” dla jego językowej energii, a nie tylko dystopijnych fantazji, bo
poeta pozwala sobie na różne formalne zabawy – gry z konwencjami, z rytmami i historycznymi
modelami wiersza (sonetem, oktawą), a całość wypełnia niezliczoną liczbą figur
topielców, niejako w odpowiedzi na inicjalne i zarazem finalne pytanie: „kiepsko
pływam, a ty?”. Era Wodnika nie nadeszła, kapitalizm fala za falą podmywa
swojego brzegi, za to w kontekście ocieplenia klimatu bardzo prawdopodobne
jest, że – jak śpiewało Lao Che – w
pewnej chwili jakaś wyższa siła utopi tę naszą utopię w potopie. W eseju dla
„Nowej Dekady Krakowskiej”, komentującym i zarazem zapowiadającym ten poemat,
Bąk pisał: „Jesteśmy ugotowani, zresztą zgodnie z przepisem: zalani wodą,
przykryci dystrakcyjną pokrywką świata. Możliwe, że wykipimy, i nie będzie
już nikogo, kto mógłby podnieść pokrywkę, ale na razie wolimy to wykpić – bo
problem wydaje się odległy, bo być może wcale nie będzie nas dotyczył, bo
jesteśmy zarobieni, a po pracy musimy odpisać na maile i zapętlić
serial”. Podobny tryb „egzystencjalnej pewności” i pogodzenia się z tym, co
nieuchronne, towarzyszy też „Wodnikowi…”. Być może to sprawia, że nowy poemat
Bąka jest bardziej wynikającą z niewiary analizą dyskursów katastrofistycznych,
niż kolejnym, karmiącym się naszymi nadziejami i lękiem widowiskiem
apokaliptycznym. „Na balu na Titanicu nie może zabraknąć ubogich, / choć ich
rola nie została jeszcze jasno zdefiniowana” – to przecież o nas. Potraktujcie
ten tom jako zdrową, pełną oceanicznego jodu odtrutkę na „Don’t look up”.
Karola Zielińska, Powodzenia z czaszką, Convivo, Warszawa 2021
Convivo wydało w
minionym roku kilkanaście książek, w większości bardzo dobrych, a wśród nich
jeden z najlepszych tomów 2021, ale to nie o nich, tylko o debiucie Karoli
Zielińskiej, której umiejętności literackie jeszcze przed wydaniem książki sygnalizował
huraoptymistycznie w „Biurze Literackim” Grzegorz Wróblewski. „Talent oczywisty” – pisał wówczas w swoim
cyklu poeta. „Autorka jeszcze przed debiutem książkowym, coś w końcu inaczej
napisanego, bez kopiowania Cummingsa czy naszego ulubionego Williama C.
Williamsa (o lokalnych Norwidach/Herbertach nie wspominając). Jeśli już
koniecznie jakieś ‘classics’ odnośniki, to być może imagizm i Louis Zukofsky.
Albo Larry Fagin z NYC czy James Wright”. O tak, wreszcie jakiś inny
minimalizm, inni obiektywiści, bez podlizywania się „Literaturze na Świecie”.
Czytałem te wiersze na stronie Wydawnictwa J, w Plaży.Ciemni (inicjatywie
dawnej Rity Baum), chyba gdzieś w „Stonerze”, na pewno w „Drobiazgach” i „Helikopterze”.
Gdzieś się to już pojawiało – zawsze sprasowane, w kilku słowach, skondensowane
do granic, jak pocisk, w jednej kolumnie, jakby teksty te miały w sobie coś z
kipu, ze światłem pomiędzy strofoidami jako odpowiednikiem węzłów.
Na co dzień autorka zajmuje się fotografią
i videoartem, i robi to świetnie. I znowu taka refleksja, która towarzyszyła mi
również przy okazji wierszy Natalii Malek – że dobry minimal musi do
naszej poezji przyjść skądinąd, z języków sztuk plastycznych, muzycznych,
teatralnych, a nie z samej literatury. Nie wiem, jak autorka trafiła akurat do
Convivo, ale trafiła idealnie. Wraz z wydanym w tym samym mniej więcej czasie „1,1”
Szymona Biry (albo po prostu „tej książce z gorylem na okładce”) tworzy estetyczne połączenia, kordy, pozornie spójne
linie, odpowiadające unikalnej wrażliwości wydawczyni.
Te wiersze mają swoich
„stałych” bohaterów, o których w sumie wiemy bardzo niewiele, poza tym, że noszą
amerykańskie imiona. Przede wszystkim jest Johnny i M., jest Michael, T.G.,
cała lista inicjałów z niewysłanych listów, pojawia się na chwilę Jeff, no i
jest oczywiście podmiotka, która opowiada strzępy swoich relacji towarzyskich,
odczuć, snów i wspomnień. Ale to nie są po prostu wyznania, rozbite fragmenty,
okruchy, a raczej to, co zostało z długiego procesu wymywania konturów i
tracenia barw. Fotografia, zrobiona zupełnie pospiesznie polaroidem w trakcie
upalnych wakacji, zblakła, aż zostały na niej dość przypadkowe linie,
zarysowania, czasem coś z innego porządku. Jest więc w „Powodzenia z czaszką”
jakaś nieudana historia miłosna, a właściwie ramy wzięte wprost z amerykańskich
romansów, czułe, ale i schematyczne, przeżyte, ale też od razu skazane na
filmową kliszę, sprasowane, bo Johnny to taki chłopak z gitarą i dalekie echo
Jamesa Deana, w sam raz na niekończące się wakacje i motorowe wypady w góry.
Można się w nim zatracić, wyśnić go sobie, i można się boleśnie rozczarować,
gdy w sferę fantazji wkracza rzeczywistość (zachowam w cytacie „sznureczkowość”
tekstu):
krążyliśmy
mieszaliśmy się
to było
w górach
a teraz
odwrotnie
Potem nadmorski
kurort, wakacyjna wyprawa, wspólne noce z alkoholem i rozmowami do rana. Może.
Wokół mężczyźni, wielu. Koledzy? Potencjalni kochankowie? Chyba by chcieli. I
to natarczywe, lepkie pytanie, przyklejone do języka, a może tylko wątpliwość,
nigdy niewypowiedziana myśl: „dlaczego / Michael / został w hotelu”, „dlaczego
/ jednego dnia / jeff / wszedł do rzeki / ostatni raz”? „[N]ie chcemy się /
dobrze bawić / co z nami?” Jest tu jakaś tajemnica – śmierć, rozstanie,
katastrofa, a może to tylko gorączkowe fantasmagorie schyłku lata? Przepływają
pory roku. W przedostatnim wierszu bohaterka stwierdza kategorycznie: „lepiej
nic nie mówić”, ale ta zdolność/chęć/wybór natychmiast zostaje wplątana w
dynamikę towarzyskich relacji, napięć męsko-żeńskich, wyższości i niższości,
ekstrawersji i introwersji, a wreszcie również władzy, bo jednym z nasuwających
się pytań jest właśnie to, na ile podmiotka „ma władzę” nad całym procesem
pamiętania i wydobywania detali, na ile jeszcze „panuje nad sytuacją”, a na ile
poddaje się jej kaprysom. Nie można tego tomu przeczytać na głos. Nie można go
przeczytać raz, choć całość zajmuje kilkanaście minut. Dopiero któryś powrót
odsłania strukturę tego węzełkowego pisma.
Mateusz Andała, Surfując po księżycowych morzach, MBP im. Cypriana Kamila Norwida w
Świdnicy, Świdnica 2021
Ten poeta i
slamer (rocznik ‘81) ma na koncie kilka zwycięstw w konkursach i kilka nominacji,
ważne kooperacje i wydawnictwa, ogólnie – same sukcesy. Ale zapewne niewiele
albo wręcz nic o nim dotąd nie słyszeliście, a przecież nominowany był nawet do
Silesiusa za debiutanckie Światło w
lodówce (2016), wydane nakładem warszawskiego SDK. Tutaj wspomnę o nowej
książce: Surfując po księżycowych morzach,
która jest pierwszą nagrodą w świdnickim konkursie na Autorską Książkę
Literacką. Imprezę rozstrzygnięto jakoś w połowie czerwca 2021, ale czapki z
głów przed tymi, którzy zdołali ten tom w porę nabyć i przeczytać (polecam
tymczasem zestaw
z „Frazy”, jeszcze jako krótkie formy poematu prozą, które teraz zyskały
już swoją wierszową formę).
Książka jest
rzeczywiście pięknie zaprojektowana (przez Maksa Andałę) i przypomina raczej
powieść graficzną niż zbiór wierszy. Ma w sobie wizualną nostalgię z czerni i
złota, i delikatność, która kojarzy mi się z japońskimi artbookami, a że
wiersze Andały są niespieszne i raczej z pewnym smutkiem przesuwają się po
wyimaginowanej powierzchni księżycowych obiektów, rzecz idealnie zgrywa aspekt
wizualny z poetyckim.
Księżycowa
geografia jest tu oczywiście pretekstem do kontemplacji w skali mikro – pyłu,
okruchów wspomnień, codzienności, z pozoru banalnych scenek, katalogowego
opisywania rzeczywistości, składającej się z nieprzystających do siebie fragmentów
i sytuacji. Andała trochę relacjonuje, daje nam takie wiersze-pocztówki z
raczej nieprzychylnej, industrialnej okolicy, dobrze wszystkim znanej, by zaraz
poprowadzić nas obok, na manowce, w sny lub surrealne obrazy: „kojący widok
fabryki na horyzoncie / jasny dym i migające światełka / podobnie jak
autostrada na pustyni zero zieleni / i kwilenia ptactwa najwyżej pomruki linii
wysokiego napięcia / a potem sen o pilocie bombowca / patrzącym z góry na
płonące miasto / i o ludzkiej pochodni która milczy” („morze spokoju”).
Naddatek rozbudowanych opisów, generujących efekt rzeczywistości, zderza się w
tych wierszach z lakonicznym brakiem, z jakimś niedopowiedzeniem, które ma
właściwości odrealniające lub całkowicie przearanżowujące sytuację liryczną. Czyta
się to brodząc w księżycowym pyle, zestawiając swoje poczucie lekkości,
zmniejszonej grawitacji, z ogólną powolnością lub wręcz unieruchomieniem
postaci w kadrze. Może nie bez powodu pojawia się w „zatoce sukcesu” Rafael
Santi w wariancie surferskim… Andała w podobny, malarski sposób zdaje się
studiować sytuację, a potem nakładać werniks, aż wszystko zyska głębię i polor.
Robi to zawsze trochę mimochodem, obok głównego nurtu zdarzeń, jakby
rzeczywiście wykonywał przymiarki, studia pomocnicze do przyszłego pejzażu lub
portretu.
Zostawiam jako
przykład wiersz „jezioro śmierci”, w całej jego rozpiętości przestrzennej, w
nieskończoności procesu „kontemplowania detalu”, sunięcia po tafli zdarzeń:
mistrz ceremonii który
pozostałością ręki
odciętej lokomotywą
powyżej łokcia
przytrzymywał pod pachą ramkę
fajek i śpiewał w kaplicy
tak że wszyscy skręcali
się ze śmiechu
serce kociaka szybkie jak
wskazówka
srebrnego stopera i
młotek dla niepoznaki
zawinięty w strój
sportowy
ruchomy cień drzewa na
ścianie
pustej sali gimnastycznej
i odgłos piłki
uderzającej o parkiet
Dla takich
pocztówek z nierzeczywistości warto znaleźć miejsce nie tylko na półce. Tu by
się przydała ramka na zdjęcia i specjalnie wyznaczony kawałek ściany.
Kinga Skwira, Wszystko już było dotykane, WBPiCAK, Poznań 2021
239 tom Biblioteki
Poezji Współczesnej (dla porównania – „Wodnik…” Bąka był 230). Debiut autorki
urodzonej (według noty na skrzydełku) w 1996 roku. Mamy już oczywiście
młodszych poetów i poetki, ale na razie ten schyłek XX wieku w metryce jest
nadal sygnaturą młodego, ba, najmłodszego pokolenia nowych wrażliwców,
pokolenia, które w znacznie większym stopniu niż ironia i nihilizm cechuje
czułość (tak, ta, za którą Tokarczuk dostała Nobla). Książka ukazała się dość
dawno, bo mniej więcej w połowie minionego roku, a autorka miała chyba nawet
spotkania, ale żadnych sensownych recenzji nie pamiętam, więc wydobywam ten tom
na fali wspominków, szukając czegoś, co mnie ostatnio w młodej poezji
pozytywnie zaskoczyło.
Skwira
wykorzystuje na przemian motywy noli me
tangere i fetysz froteryzacyjny, w ogóle dość bezczelnie pogrywa sobie z
poezją religijną (ot, to jej „znowu piszę wiersze biblijne”), żeby zakreślać
granice „ja” i nieustannie naruszać granice swojej cielesności („staram się
nauczyć, że nic nie jest moje. / chociaż
nadal martwię się, że należę do ulic, a nie one do mnie”). To jest taka liryka,
w której podmiotka mówi w pierwszej osobie o różnych bolesnych doświadczeniach,
somatycznych traumach, erotycznych odkryciach, elementach kultury gwałtu (np.
„realizm dziewczyński”) i trudnym procesie dojrzewania, ale robi to otwarcie,
prowokacyjnie, trochę nawet epatując i uprawiając turpistyczną maskaradę w
stylu Grochowiaka:
zamiast
mówić do ciebie zrobiłam sobie dziurę w brzuchu
i
wypadły mi wnętrzności
podnoszę
leniwe jelita obcinam włosy zawsze pamiętam tylko to
co
na końcu resztę zapominam i nie mam czasu
(od rana dzwonię do
wszystkich rzeźni w warszawie),
albo
wykorzystując analogie w jakimś masochistycznym akcie emancypacyjnym:
październik.
dziury i nadmiary,
w
mojej rośnie jarzębina. widok: czekanie, szare niebo,
uczucia
starzeją się szybciej niż obrazy
(podduszanie)
Mam jednak
wrażenie, że stawką tych wierszy nie jest wcale odsłanianie traum, dokonywanie
cielesnej wiwisekcji i późniejsza autoterapia poetycka, ani tym bardziej trupy
i strupy, o które łatwo można by posądzić autorkę po kilku pierwszych wierszach
(i takich wersach jak „gnije ciepłe mięso lata” czy „przyklejamy do ran plastry
miodu, / parzymy herbatę ze skrzydeł pszczół”…). Początek tomu może wywołać
błędne wrażenie, że mamy do czynienia z czymś wtórnym, z dekadencją somatycznej
poezji z przełomu wieków, która ponadto odtwarza honetowsko-lebdowskie ścieżki.
Ale nie, to tylko zmyłka. Szybko orientujemy się, że te metafory-klucze są
specjalnie „podrzucone” do wiersza i pozostawione z pytaniem, czy je tam
zaakceptujemy, czy odrzucimy, potraktujemy jako ciało własne, czy obce. I to w
ogóle jest jedno z ważniejszych zagadnień całego tomu, więc ta inkrustacja
całkiem dobrze mu służy.
Nie wiem, na ile
Skwira jest oczytana w ostatnich nastu latach poezji, ale świetnie porusza się
pomiędzy konwencjami: wyobraźniową dezynwolturą i podlotkową niesfornością
wiersza Bargielskiej (np. taki wers „boję się, że rzeczy przestaną mi się
wydarzać”), ekologiczną nadwrażliwością Witkowskiej (świetny wiersz „pogniły mi
szklanki w pokoju”!), lunarną somatycznością Klickiej i jeszcze kilkoma
młodszymi estetykami, tzw. „zaangażowanymi społecznie”. Nie chodzi mi
oczywiście o sprowadzenie nieznanego do znanego i wskazanie wpływów. Raczej o
to, że autorka „Wszystko już było dotykane” znajduje swój styl, specyficzny
głos, gdzieś pomiędzy dobrze rozpoznanymi już językami, i wcale nie musi się w
tym celu rozpychać czy toczyć bloomowskich walk o władzę z innymi poetkami. Po
prostu się zjawia, o, w całej swojej dziewczyńskości i odczuwaniu świata, ze
wszystkimi nierozwiązanymi i nierozwiązywalnymi, „dziewczęcymi kłopotami”
(„wymaz”).
Są w tym tomie
wiersze słabsze, nad których zasadnością można by się zastanowić. Ale weźmy
taki „czy ja już mogę do końca życia tak leżeć”:
idź do sklepu po mleko. nigdzie
nie pójdę,
bo
jeszcze rano nie widziałam kolorów.
spałam
do piętnastej, nie chcę tak.
koty
jedzą frytki. W metrze (metal, czerwień) chodzi za mną mężczyzna,
który
potrafi zmieniać wygląd i chce,
żebym
rodziła mu dzieci.
rodzę
je ze złamanymi twarzami.
Co ta puenta tu
robi? Dokąd ten wiersz nagle zmierza? Co to za kubistyczny niepokój się w niego
wkrada pod koniec? Przeskakują tu konwencje przemocowe, od rodzicielskiego
nakazu, banalnego wysłania do sklepu „po mleko”, przez thrillerowe napięcie,
związane ze śledzącym mężczyzną, aż po horrorowy wręcz element zemsty. Ten
ostatni wers to właściwie klątwa, reakcja na patriarchalną przemoc,
przechwycenie, dzięki któremu podmiotka przejmuje władzę – zrobię to, czego ode
mnie chcecie, ale na własnych zasadach i będzie to pęknięte, naznaczone, ułomne.
Kreację liryczną
Skwiry dobrze oddaje tytuł pierwszego wiersza w tomie: „zawsze mam wrażenie, że
dopiero przed chwilą zaczęłam życie”. Chociaż nieuchronnie kończy się czas,
kończy się dzieciństwo, „lato umiera jak owady”, a „niebo ma kolor surowego
mięsa”, a więc wokół trwa turpistyczny proces gnicia i rozkładu, którego nie
powstydziłby się Francis Bacon, to wszystko jest jakieś niedokonane, ledwie napoczęte,
jakby nie zdążyło bohaterce spowszednieć. Nawet umieranie ma tu wymiar
spontanicznego, wielokrotnie powtarzającego się aktu, z którym trzeba się
dopiero oswoić, a przecież oswoić się nie da, się nie chce.
Robert Król, Dixieland. Widzenia beskidzko-nowojorskie, Mikrooficyna Ówże,
Kraków, Kliny Borkowskie, 2021
Tym razem to
rzeczywiście była końcówka roku, bo Król od pewnego czasu gra w poetycką grę na
własnych zasadach, trochę jak kiedyś Darek Foks, wydając tomy „obok” głównych
wydawnictw i samemu zajmując się ich dystrybucją i marketingiem, ale nie
rezygnując przy tym z prób dotarcia do krytyki i mediów. „Dixiland” opatrzone
jest kilkoma patronatami, z których najciekawszym i najzabawniejszym jest konstrukcja
z odautorskiego listu – „Książką opiekuje się: Zdaniem Szota”. Wyobraziłem
sobie tę sytuację i jakoś nie mogę już usunąć tego obrazu z głowy; biedna
książka… Ba, znany influencer zdążył już nawet wspomnieć w poście, że „za
patronat nie wziął ani grosza, gdyby ktoś pytał”! To jakiś inny, smutny świat,
ale rozumiem, że Król – wydając wiersze bez wsparcia, a mimo to chcąc być
zauważony i doceniony – musi wchodzi w różne dziwaczne sojusze, zwłaszcza z
liberalną centralą (i tą młodą – tak postrzegam blurb od Maćka Libicha i
patronat „Wizji”, i tą nieco starszą – bo z pewnością książka dotrze też do
„Polityki” i Justyny Sobolewskiej). Poprzednia taka próba była udana –
depresyjny, niezwykle przygnębiający i trochę autobiograficzny, ale świetnie
poprowadzony poemat „Polka” przyniósł autorowi nominację do Nagrody im. Wisławy
Szymborskiej i tym samym ekspozycję w wielu ważnych miejscach, a zapewne
przełożył się też jakoś na Stypendium Twórcze Miasta Krakowa, z którego Król
korzystał podczas prac nad „Dixieland”.
Tytuł tomu,
poprzez genologiczny motyw „widzeń”, w pierwszej kolejności wywołuje
skojarzenia z Czesławem Miłoszem i jego „Widzeniami nad Zatoką San Francisco”.
I jakby wbrew Miłoszowi i jego epifaniom (przypomnijmy – pierwsze zdania i
kartezjański fundament tamtych esejów to: „Jestem tu. Dwa te słowa zawierają
wszystko, co można powiedzieć, od nich się zaczyna, do nich się wraca”), Król
zaczyna zdaniem negującym: „Świata nie ma i nigdy nie było. Nie było ziemi,
nieba, zwierząt, / ale i ludzi. Myślę tak sobie za każdym razem, kiedy czuję
nadciągającą / wilgoć, słone powietrze. Lepkość, oceaniczny zapach. Jakby
jesień, / ale wczesną (…)”. Oj tak, zdecydowanie jesteśmy tu wewnątrz
literackiego dialogu z wysokim modernizmem i powracającymi tam pytaniami o
status rzeczywistości, rolę wyznania, autentyzmu i epifanii, ale też pytaniami etycznymi:
o cnotę, odpowiedzialność, wspólnotę i współodczuwanie z drugim człowiekiem.
Król pisze ten
tom niebywale długimi, prawie że regularnymi wersami, stosując zawsze ten sam
układ trzech pięciowersowych strof. Mogłaby to być proza, gdyby nie to, że wyczuwa
się rytmiczne połączenie tych wersów, jakiś podtrzymywany beat, może szum fal, miarowo
uderzających o brzeg, wszechobecność wody, „tej, która płynie, / i tej, która z
natury jest nieruchoma”, „jakbyśmy od zawsze tkwili w akwarium”. Czy to będzie
spojler, jeśli napiszę, że popękana, katalogowa końcówka tomu, który można
pewnie przeczytać jako dość spójną opowieść, robi niebywałe wrażenie właśnie w
zestawieniu z pierwszymi wersami pierwszego wiersza „Sobie, sobie”? Zacytuję „Życzenia”
w całości, żeby pokazać – również w kontekście wcześniej prezentowanego Mateusza
Andały – jak różne mogą być „katalogi rzeczywistości”, jak odmienna może być
dynamika obrazu, w którym ruch został ograniczony do minimum. Zwalniamy:
Mgła
witająca podróżnych. Łodzie o białych burtach, parterowe
domy
o stromych dachach. Wymarzone, ale cudze. Zapach pieczonych
jabłek.
Sroga twarz ojca na tle śnieżnego krajobrazu. Dzikie i wolne
zwierzęta.
Kutry przycumowane do nabrzeża. Woda, podmywająca
skalisty
brzeg. Jedzenie serwowane zgodnie z odwiecznymi
przyzwyczajeniami,
zawsze na zewnątrz budynku, transportowane
pod
baldachim na drewnianej desce. Niemiecki samochód z automatyczną
skrzynią
biegów, popsutą zresztą na amen. Folder z ważnymi plikami,
przenoszony
jak kontynent w kąt monitora. Niewybuchy w barku,
wystrzały
w kolanie. Pszczoły i ser. Serce na dłoni. Płacz dziecka
w
sypialni. Głodni, zziębnięci ludzie na polsko-białoruskiej granicy.
Szmal
w rulonie i zadarta kiecka. Pełna lodówka. Zaległy podatek.
Tęczowa
flaga. Konie w galopie. Podarte pończochy. Szydło i worek.
Chleb.
Kłamstwo księży. Przebieranie w kobietach. Gorąca herbata z cytryną.
Wszystko
jest. Wszystko zostało nam dane. Wszystko będzie zabrane.
Jakże inaczej
wybrzmiewa teraz to ontologiczne „wszystko jest” wobec inicjalnego „świata nie
ma”!
Trzeba się,
podobnie jak przy „Polce”, przygotować na kilka mrocznych dni/tygodni w głowie
autora. Można do tego zapuścić dowolny zespół z lat dwudziestych minionego
wieku, grający dixieland, żeby dodatkowo poczuć klimat nowoorleańskich bagien i
ten wszechobecny schyłek w skali mikro i makro, na który nakłada się jeszcze w
tomie pandemiczna izolacja i lockdown. Próbuję się przed tą depresyjną aurą i
poczuciem absolutnej samotności i wyobcowania bronić. Wiem, że u Króla to
zakrawa już na manieryzm, że te deklaracje bycia najsamotniejszą z ludzkich
wysp są poetycką konstrukcją, zwalistą i ciężką, ale jakoś wciąż nie potrafię
ich od siebie odsunąć i przezwyciężyć ironicznym trybem krytyka, który zbyt wiele
w życiu przeczytał. I wracam do fraz, takie natręctwo, które mi się udziela od
poety: „Nadal jestem czymś więcej niż powietrze. Czymś mniej niż brak /
powietrza. A przecież nikt nie zasługuje na taką bezdomność, / na ten bezmiar,
na tyle różnych rodzajów pustki, które trudno opisać”, „Mam takie / drzewo,
które odwiedzam, za którym wciąż tęsknię. Odwiedzam je, / kiedy kończy się
świat. A tak się składa, że właśnie się kończy. / I nie zliczę, naprawdę, nie
mam pojęcia, który to już raz mnie spotyka. // Ale się kończy. Napisano o tym
wiele książek. Kilka z nich zgubiłem, / kilka komuś oddałem (…)” („Drzewo”).
Ten styl, który
Król sobie wypracował przez ostatnie lata, niesłychanie mnie dołuje, wywołuje
współczucie i poczucie osamotnienia, zawiesza moją niewiarę w językową
komunikację. Autor „Dixieland” nie opowiada, nie próbuje do niczego przekonać,
nie rozmawia, tak jak konwersuje z nami nieustannie Tomek Bąk czy Konrad Góra.
Raczej wywołuje wrażenia, adresuje do kogoś długie monologi. Tutaj odpowiada za
nie powtórzenie – natrętne wracanie słów, potwierdzanie tego, co raz już
zostało powiedziane, bo przecież nie mówi się w tym tomie, żeby o czymkolwiek
zakomunikować, ale żeby wywołać widma i utrwalić powidoki.
Król jest dziś
jednym z naszych najlepszych poetów klasycyzujących, kimś, kto nie potrzebuje
używać zgranych toposów i łechtać ego metafizycznymi czy literackimi
ozdobnikami. Jego zdanie jest jak blackmetalowa solówka – rozciągnięta w
czasie, schodząca coraz niżej. „Dixieland” był dla mnie takim poetyckim odpowiednikem
„Exercises in Futility”, że pozwolę sobie sięgnąć po porównanie z ostatnią Mgłą:
daremność i rozczarowanie, „mgła witająca podróżnych” i „Obiecujące słońce.
Nikt jeszcze nie wie, że jutro nas znowu zawiedzie”. Król włada tą mroczną
domeną, jakby pozbawił krainę Romka Honeta wszystkich wyobraźniowych, gotyckich
i kampowych detali, zostawiając tylko bujany fotel na ganku.