Znaki utraty (na marginesach "Imienia i znamienia" E. Tkaczyszyna-Dyckiego)


Trzeba mieć wspomnienia wielu nocy miłosnych, z których żadna nie była równa drugiej, krzyku rodzących i wspomnienia lekkich, białych, śpiących położnic, które się zamykają. A i przy konających trzeba było spędzać czas, przy zmarłych trzeba było siedzieć w izbie z otwartym oknem i miarowymi szmerami. A nie wystarcza i to jeszcze, że się ma wspomnienia. Trzeba je umieć zapomnieć, jeśli jest ich wiele, i trzeba mieć tę wielką cierpliwość czekania, póki nie wrócą.

Po trzech długich latach otrzymujemy wreszcie nowy tom Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego; z pozoru tak podobny do poprzednich, że może zrazić nazbyt nieuważnych czytelników, wydać się zaledwie "kolejnym Dyckim", który coraz szczelniej wypełnia półki swoją twórczością. A jednak Imię i znamię fascynuje nawet bardziej, niż poprzednie tomy i wypada się raczej zastanowić, skąd ów ogień, rozpalający nowe teksty i nie pozwalający przejść obojętnie obok poety, o którym zwykło się mówić, że wciąż pisze jeden i ten sam wiersz. Dwukrotny laureat Nike, a zarazem jedyny jak dotąd zdobywca obu prestiżowych nagród literackich w tym samym roku (Nagrody Nike i Nagrody Literackiej Gdynia), potrzebował chyba tych trzech lat, żeby przepracować medialny szum wokół swojej osoby. Dziś można się zgodzić, że podwójna nagroda ani nie pomogła Dyckiemu, ani nie wpłynęła na znajomość młodej polskiej poezji. Okazała się raczej wynikiem konformizmu jury, któremu raz na jakiś czas wypada nagrodzić poetę (najlepiej tego samego), niekoniecznie ze względu na tom, ale raczej dla świętego spokoju uporania się z liryką. Na pocieszenie wiernych czytelników i dla uspokojenia potencjalnych nagradzających, można od razu powiedzieć, że Imię i znamię to nadal ten sam Dycki. Ten, o którym powiedziano już właściwie wszystko, a każda recenzja powtarza zgrabnie fragmenty poprzedniej. Po co więc pisać o nowym tomie, ale przede wszystkim, jak o nim już nie pisać? Wydaje się, że Imię i znamię stwarza doskonałą okazję, żeby raz jeszcze przyjrzeć się całej twórczości poety, że odsłania nowe, dotąd niezauważone aspekty tego pisarstwa.   

Na początek warto się jednak zastanowić, czy pytanie: "na ile nowy Dycki różni się od Dyckiego, którego wszyscy dobrze znamy?", jest jeszcze pytaniem uzasadnionym. Co uważniejsi dostrzegą oczywiście symptomy przepracowywania pewnych traum, jak choćby to, że figura "umierającej matki" ustępuje "chorobie" matki, a ta z kolei świadomości wykorzenienia: tak rodzinnego, jak i kulturowego. Widać w nowym tomie, jak owa choroba rzutuje na całą społeczność, na kondycję świata, który zaraża się, konfrontując z innością: 

kosiarka i siewnik od choroby

matki wszystko mogło się zająć

i zwęglić nie tylko stareńki

świronek (moje pierwsze miejsce


zaraz po drewutni) (...)

(XXV, s. 29). 

Późny-Dycki więcej uwagi poświęca więc pozycji Innego (nie ma to jak komuś odpierdoli / we wsi z miejsca robi się weselej z XLVIII, s. 52), ale "dziedzicząc" po matce, sam z tej pozycji niejako przemawia i każdy jego wiersz jest tej inności sprawdzianem. Tym samym również powtarzanie fraz jest jedynie pozorne, za każdym razem dokonuje się bowiem delikatne przesuniecie i tam, gdzie zbudujemy już stabilny obraz podmiotu, wiersz po raz kolejny potwierdza jego chwiejność. Wystarczy przypomnieć sobie sprzed trzech lat, z Piosenki o zależnościach i uzależnieniach, wiersz XLIV.: 

powrót jest niemożliwy nie nie

powrót jest nazbyt skomplikowany

tym bardziej że matkę obiega

ktoś całkiem inny ("śmierć ściga


się ze mną") a dookoła szpital psychiatryczny

(s. 48).

Możemy więc szukać zmian, powolnej ewolucji (bo na rewolucję w tej twórczości nie mamy co liczyć), ale niechybnie popadniemy w obłąkańczy cykl pytań: czym się różni Dycki? Ale właściwie od kogo? Bo, że różni się od większości polskich poetów, wiemy na pewno. A więc czym różni się od samego siebie? A może raczej od "Dycia"? Albo na ile nowy-Dycki wykracza poza starego-Dyckiego? I które z jego licznych imion jest tak naprawdę imieniem własnym? Od  takich błędnych pytań poeta szybko nas odwodzi, datując niektóre wiersze na odległą przeszłość, na początki swojej kariery. W tomie mamy więc kilka starszych tekstów (jeden nawet z 1989), które pokazują co najwyżej konsekwencję w rozwoju i zdradzają, jak nowe utwory wykwitają z dawnych fraz, ożywiając je i rzeczywiście tworząc "niekończący się wiersz".

Kupowana wciąż od nowa gracja poetycka Dyckiego polega po części na tym, że między czytelnikami i nadawcą już dawno zawarty został autobiograficzny pakt, którego kolejne utwory są realizacją, a który wspierany jest również medialnymi występami poety. Dycki-czytający tworzy show, staje się na chwilę "Dyciem", tym z wiersza, emocjonalnie niestabilnym, uwikłanym w traumy, kompleksy, a zarazem zakochanym w języku i walczącym z własną niemożnością wysłowienia. W Imieniu i znamieniu szczególnie "wychylił" się jednak poza kreację, zamieszczając obszerny, biograficzny przypis do cyklu Gniazdo, który możemy też potraktować jako przypis do całej jego twórczości. Na planie historycznym daje się we znaki pochodzenie i problemy rodzinne, wydziedziczenie, zdrada tożsamości narodowej, rozerwanej nagle przez historię na polskość i ukraińskość. Język chachłacki jest jednym ze znamion w poezji Dyckiego - fascynuje, ale i naznacza (te wszystkie hniłki i bziuczki...). Zarazem, pamiętać trzeba, że to właśnie znamię jest sygnaturą istnienia, a naznaczeni są niejako wszyscy ludzie. Na płaszczyźnie mitologicznej znamię staje symbolem rozłąki z Bogiem, pierwotnego exodusu z Raju, do którego Dycki wciąż obłędnie powraca. W tym sensie imię i znamię zawsze pozostają sobie obce: znamię naznacza i wysyła w drogę, imię istnieje zaś tylko w języku, uwodzi, odsyła i zawraca ("nie jest ze mną źle, odkąd mogę // skupić się bodaj na Jednym Imieniu", XLII. Dni skupienia, s. 46). 

Jako ocalony, wyrzutek wielkiej historii, Dycki prognozuje w nowym tomie nachalną bezużyteczność poezji, zarazem piętnując ją teologiczną klamrą: świadczenia o osobach i rzeczach, zachowywania ich, zamykania w wierszu:

niechaj wasze imiona odkąd nie żyje

Staś Hryniawski zamknę na wieki

wieków w jednym z wierszy (między nami

mówiąc nie wiedziałem że jestem


wnukiem rezuna) i tym samym wyznam

i przyznam się do imienia mojej matki

(V., s. 9).

W pewnej chwili dochodzi jednak do fundamentalnego przewrotu - swoistego objawienia. Gdy Giorgio Agamben wyjaśniał, w czym tkwi istota "objawienia (się) Boga", bronił tezy, że chodzi tak naprawdę o objawienie możliwości mówienia, poświadczenia samego siebie wobec niemożności wypowiedzenia czy ujawnienia języka - czegoś, co jest nim samym, a nie tylko jego "imieniem" . Do podobnego wniosku dochodzi w Imieniu i znamieniu Dycki. Wypowiadanie jest u niego jedynym sposobem zachowania pamięci o ludziach, ale zarazem słowa wypowiadane, te brzmiące obco imiona (jako sygnatury osób, przypisana im tożsamość, ale też po prostu i nieco archaicznie - jako rzeczowniki) nie zachowują nic poza sobą. W tym języku (utraty) nie ukazuje się nic poza nim samym . Pozostawia on jednak - zgodnie z tym co postulował Agamben - ślady otwarcia się, sygnał, że istnieje jakiś świat i jakieś poznanie. W tym tkwi bezużyteczność poezji, ale na tym zasadza się również niezgoda poety: "niechaj wasze imiona zachowam // w wierszu i tym samym potwierdzę / nadaremność poezji" (IV., s. 8), i dalej:

(...) niechaj wasze


imiona (odkąd nie żyje Staś

Hryniawski) przejdą do poezji

wraz z imieniem mojej matki

z wszystkimi imionami


poczynając od chachłaczki (łącznie

z moim niejednym imieniem znamieniem

nie wiedziałem że jestem synem

banderówki) dlatego nigdy przenigdy


nie pogodzę się z nieprzydatnością

poezji (...)

(VII., s. 11).

Jako pracujący w języku, jako uwodzący tym językiem, rytmem, brzmieniem, poeta nie tyle pielęgnuje utratę, co opłakuje stworzenie. Coraz bardziej oddziela pojęcia od rzeczy, skupia się na tym, jak mówi, świadom, że żadne powtórzenie tak naprawdę nie ma tu miejsca. Pascal Quingard napisał kiedyś poetycko, że kondycją świata jest ciągłe wyjście - wieczny exodus . Tym samym marzenie o powrocie, o jakiejś formie Jedni (choćby Jednego Imienia z Dni skupienia, s. 46), która gwarantowałaby tożsamość rzeczy i znaczeń, jest marzeniem i zarazem impulsem metafizyki. I nie bez powodu Imię i znamię rozpoczyna pastoralny cykl Gniazdo, w którym podmiot kreuje się na pastuszka, wyrzuconego z arkadyjskiej krainy, a jabłka stają się tradycyjnym nośnikiem utraty. Ta gra z arkadyjskością powraca zresztą co kilka wierszy, a sytuacja przypominać zaczyna epos o losach pastuszka, wyciętego nożyczkami z sielanek Teokryta:

w oderwaniu od wódki i w oderwaniu

od rodzinnej wioski w której wszystko

mogło zniewolić poczynając

od strzechy i wszystko zmierzić


otóż w oderwaniu od ojczystych łąk

i pól nie byliśmy znowu tacy piękni

i chętni choć każdy z nas nie załamując

rąk musiał się puścić w Ogrodzie


Szwajcarskim (...)

(XI. Pochwała poezji polskiej w warunkach zagrożenia, s. 15).

Można by metaforycznie stwierdzić, że Dycki na mapie naszej poezji zajął pozycję "anioła stworzenia", który zwrócony jest twarzą w przeszłość i nieustannie roni łzy nad tegoż stworzenia męką, istnieniem rozumianym jako oddzielenie od Boga . Anioł nie ma jednak możliwości spojrzenia w przyszłość, gdzie na każde z istnień czeka zbawienie. Dycki nurza się więc w melancholii, a jeden z refrenów, powielający zresztą słynny wanitatywny motyw z Françoisa Villona ("gdzież są niegdysiejsze śniegi"), wybrzmiewa:

trzeba bowiem by śnieg zachował

imiona naszych przyjaciół

z których Motor przesiedział się

w Białołęce ponad trzy długie


miesiące (...)


otóż trzeba by niegdysiejszy 

śnieg czysty i puszysty nigdy nie stajał


obnażając m. in. naszą przeszłość i przyszłość

Obietnica niemożliwego przekłada się na bezosobowe żądanie. Śnieg stopnieje, odsłaniając to, co pozostało, ale w jaki sposób odsłonić może przyszłość? Tu rozjaśnia się zagadka czasu w poezji Dyckiego, bowiem - jak się okazuje - jest to zawsze czas już dokonany, czas wypełniony, w którym wszystko to, co może się stać, już się stało. I nie chodzi o to, że poeta żyje w wiecznej przeszłości, że żyje przeszłością i paranoicznie ją pielęgnuje. Jego obietnica i wezwanie wychylają się wszak w przyszłość, a poetycka "misja" tkwi w teraźniejszości: "(...) ja zaś jestem poetą / współczesnym uwikłanym w niejedno / brzydkie słowo i chętnie // odpowiadam za każde zadupie" (XXIII, s. 27). 

Po raz kolejny powraca tu jednak znaczenie perspektywy: anioł stworzenia, bez względu na miejsce, jakie zajmie wobec czasu, wpatrzony jest zawsze w utratę. Dla niego bowiem czas już się dokonał, impuls wyjścia (exodus) miał już miejsce, a celem i misją pozostaje - skazane na niepowodzenie - "zachowanie imion". W poezji znajduje się więc ocalenie, ale nie istot, ludzi, świata, tylko ocalenie dla samego anioła, który nieświadom możliwości zbawienia, oddaje się wiecznemu odwlekaniu śmierci i negowaniu przyszłości:   

(...) lecz ja nie mam jutra

i matki mojej nie widziałem

przy zdrowych zmysłach biada mi

biada bo ja nie mam dni


jutrzejszych i nie doświadczam łask

ojca chyba że z szaleństwa rzucę się

przed siebie w ogień jeszcze większej

choroby: niech to będzie poezja

(XLI, s. 45).

I w taki ogień, choćby bił od strzegącego raju miecza i nieuchronnie przypominał o wygnaniu, warto za Dyckim skoczyć. Jedynym bowiem, co na pewno nie grozi lubelskiemu poecie, jest zapomnienie - jego imienia, imion jego imion i znamion istnienia, które wciąż opłakuje. Jeśli gdzieś w tym szaleństwie jest metoda, to autor Dziejów rodzin polskich zgłębił ją i wykorzystał do granic.

________________

Pierwodruk: "Akcent" 2012, nr 2, s. 126-130.