Żegnaj Johnny Staccato ("Wada ukryta" T. Pynchon)

Kiedyś byli ci wielcy detektywi: Philip Marlowe, Sam Spade i największy z nich wszystkich, Johnny Staccato, zawsze sprytniejsi i lepsi zawodowo od gliniarzy, zawsze rozwiązywali sprawę, podczas gdy policjanci podążali mylnymi tropami i tylko przeszkadzali. (...) Żegnaj Johnny Staccato, witaj, i skoro już jesteś, proszę, wywal kopniakiem moje drzwi, Stevie McGarretcie (Wada ukryta, s. 126).

Na Wadę ukrytą, ostatnią wydaną jak dotąd powieść Thomasa Pynchona, przyszło nam czekać "zaledwie" dwa lata. Po części za sprawą Harolda Blooma i może odrobinę na niekorzyść samego pisarza, Pynchon stał się dziś jedną z etykiet amerykańskiej postmoderny. Tajemniczej sylwetce twórcy, który nie pokazuje się publicznie, towarzyszy na naszym gruncie równie tajemnicza niezależność, decentralizująca rynek i każdą książkę rzucająca w ręce innego wydawcy. Nową powieść oferuje tym razem Wydawnictwo Albatros, słynące z bestsellerowych czytadeł sensacyjnych (jak Kod Lenarda da Vinci) czy thrillerów Harlana Cobena.

Nowego Pynchona reklamują na okładce hasła z "Rolling Stone" i "San Francisco Chronicle", jako przezabawną czarną komedię lub powieść detektywistyczną w klimacie noir. Pierwsza część jest niewątpliwie trafiona, choćby ze względu na postać głównego bohatera - Larry'ego "Doca" Sportello, który odgrywa rolę prywatnego detektywa, obracając się półświatku burdeli, policyjnych posterunków, amatorskich surferów i federalnych tajniaków. Co do noir, można mieć wątpliwości i w gruncie rzeczy trudno stwierdzić, czy takie było zamierzenie Pynchona, czy ktoś użył tego hasła jako wytrychu, licząc na sprzedanie większej ilości egzemplarzy. Wada ukryta częściej rozgrywa się bowiem na słonecznych ulicach Los Angeles, niż w jego ciemnych zaułkach, częściej w dialogach i zapętleniach upalonych skrętami informatorów, niż w gronie tajemniczych postaci spod ciemnej gwiazdy. Co ważniejsze jednak, mimo coraz większego gmatwania się sprawy, napięcie nie narasta, pisarz nie korzysta garściami z suspensu, a sama powieść ma niewiele wspólnego z klimatycznymi kryminałami. Więcej jest noir w książkach Świetlickiego, niż w nowym Pynchonie. Jako czarna komedia Wada ukryta ma raczej rozśmieszać, a jako postmodernistyczny pastisz niepokoić, rozrastać się i komplikować w koniecznych i zbędnych przypisach. Pytanie: co komplikować?

Pomyślmy. Ameryka przełomu lat 60. i 70., słoneczne wybrzeża Los Angeles, miasto w oparach rewolucji hipisowskiej, która zostawiła po sobie wolną miłość, zamiłowanie do mocnych używek i hordy snujących się narkomanów, do których należy zresztą i główny bohater. Ale taka Ameryka - geograficznie zmarginalizowana i wyrzucona gdzieś na brzeg oceanu - kończy się zbrodnią Charlesa Mansona, do której aluzje nie raz czynią bohaterowie. Pynchon bawi się w prozę sensacyjną, ale wiwisekcji poddaje wyczerpywanie się mitów, a raczej ich powolne przechodzenie w inne. W ten sposób american dream przeplata się z hippisowską rewolucją, a ich pęknięcia przykrywa ideologiczny chaos kultury popularniej, swoiste symulakrum seriali, nazwisk i cytatów, by później jeszcze przejść w wizję autorytarnego zniewolenia z epoki nixonowskiej. Sam Sportello ma zaś w sobie coś z Jeffreya "Kolesia" Lebowskiego braci Cohen i Nicka Belane'a ze Szmiry Bukowskiego. Zresztą, podobnie jak u tego drugiego, kolejne informacje i tropy same wpadają na bohatera, nie pozwalając na moment informacyjnej stagnacji. Myślenie Doca ogranicza się więc do banalnych spekulacji i mylenia oponentów, a pozyskiwanie informacji do kolejnych przypadkowych spotkań. Jeśli ktoś szuka błyskotliwych wnioskowań w stylu Sherlocka Holmesa, Pynchon rozminie się z nim, dając coś wprost przeciwnego: kryminał bez celu i sensu, za to nasycony popkulturowymi odniesieniami, które wylewają się poza książkę. Kiedy Doc wdaje się w fenomenalną rozmowę z przyjacielem, broniąc autentyczności Holmesa, można odnieść wrażenie, że broni również samego siebie: siebie z powieści i siebie jako literackiej kreacji, która - podobnie jak Holmes - mieszkać musi nieopodal, za czyimś rogiem:

- No tak, prywatni detektywi nie powinni zażywać narkotyków. Te wszystkie alternatywne światy za bardzo komplikują wam robotę.
- A co powiesz na Sherlocka Holmesa, człowieku? Brał kokę przez cały czas, to pomagało mu rozwiązywać zagadki.
- Zgadza się... ale on przecież nie był prawdziwy.
- Jak to? Sherlock Holmes nie był...
- To wymyślony bohater kilku opowiadań, Doc.
- No nie. Jest prawdziwy. Mieszka przecież przy tej autentycznej ulicy w Londynie. To znaczy może już nie mieszka, to było dawno temu, zdążył już umrzeć (s. 125).

Tyle w żartach. Nie zdradzając fabuły, trzeba jednak wspomnieć, że inherent vice (wada ukryta) to w żargonie biznesowym uszkodzenie, pozwalające ubezpieczycielowi odciąć się od pokrycia kosztów naprawy; newralgiczny punt, który gwarantuje aporetyczną niesprawdzalność, ale nie unieważnia podziału. Po jednej stronie pozostają samosterujące się systemy - stosunki prawne, podatkowe czy ekonomiczne - którym coraz dalej do jakichkolwiek powiązań z żyjącymi pod ich wpływem ludźmi. Po drugiej garść zindywidualizowanych, ale wykluczonych jednostek, od początku skazanych na marginalizację. Cywilizacja w pigułce, chciałoby się rzec. Ale źródłowo 'inherent' to nie tyle ukryty, co przyrodzony, nieodłączny, 'vice' zaś konotuje i wadę, i występek. Być może warto więc pamiętać o oryginalnym brzmieniu tytułu, by zadać pytanie zupełnie innej natury - nie o skrytość wady, ale o metafizykę, o ową przyrodzoną i nieodłączną występność: człowieka i trzymanej w ręku powieści. I tutaj zaczyna się wahanie, bo jeśli rzeczywiście potraktować nową książkę Pynchona jako prostą, detektywistyczną historyjkę o upalonym detektywie, szukającym swojej dawnej dziewczyny Shasty i jej porwanego kochanka-biznesmena, powieść zda się nazbyt banalna. Owszem, jest może zgrabnie obmyślona - choćby od strony językowej - ale fabularnie kulawa. Jeśli jednak postawimy na problematyczne pytania, okazać się może, że ów "lekki Pynchon" zachował swój pazur.

Kalifornia, kraina swobody i wolności, udany twór rewolucji lat 60., parująca jeszcze dymem skrętów, żyjąca muzyką The Doors i legendą UCLA, okazuje się iluzją, nader łatwo podlegającą manipulacjom i kontroli. Niby mimochodem, Pynchon przypomina, że w koncepcję raju od początku wpisana była przyrodzona wada człowieka, jego skłonność do grzechu. Ale to właśnie owo "mimochodem" stanowi o sile Wady ukrytej, sile, która lokuje się w dygresjach, psychodelicznych hipotezach na temat rządów, podróży w czasie, doświadczeń astralnych, czy wojen transhistorycznych. Jeśli nie traktować wszystkiego poważnie, będziemy mieli do czynienia z całkiem niezłą i dowcipną literaturą. Tymczasem wokół Kalifornii zaciskają się macki nieznanych organizacji (podobnie jak w 49 idzie pod młotek), które dzięki układom sięgają poza prawo. Prawo zresztą jest dziurawe jak sito, zarówno to stanowione, jak i to moralne. W takiej chwili do głowy przychodzi niezapomniana Interzone z Nagiego Lunchu Williama Burroughsa, który komunikował tę samą diagnozę: nadmiar wolności i wirus destrukcji, tkwiący w nas jako znak gnostyckiego pęknięcia, cywilizacyjny popęd śmierci i ulegający mu, coraz bardziej bezbronni ludzie. Doc Sportello nie jest co prawda owym el hombre invisible i nie podejmuje niszczycielskich działań (jak bohater Burroughsa), ale zręcznie znika w tłumie podobnych mu dziwaków. Jest niby to w centrum, a jednak można odnieść wrażenie, że wszystko dzieje się poza nim i narracja zręcznie wyrzuca go na margines. A warto zauważyć, że w tłumie znika również inny tajemniczy przybysz z powieści - Coy Harlingen, który wiedzie swoje lunatyczne życie po śmierci i w brawurowej kreacji zyskuje u Pynchona kolejne wcielenia: od ewangelicznej postaci Jezusa (zob. doskonały opis ze strony 99), przez największego z tajniaków, aż po szczęśliwe... ale o tym gdzie indziej.  

Inherent Vice to książka, która występuje niejako sama przeciw sobie. Jej wady zdają się być celowo w nią wpisane, a pytania stawiane trochę na ślepo, ale zarazem bezczelnie i z najwyższymi ambicjami. I albo tak się napisało, albo Pynchon po raz kolejny daje nam powieść-zagadkę, która słowo "kryminał" podnosi na inny poziom. A że czyni to z humorem, od amerykańskich krytyków zdążył już zebrać grad pochwał. Nawet jeśli potraktujemy nową książkę wyłącznie jako żart, gdzieś w tle zagra nam nostalgiczne tribute to. Domyślnie żegnamy bowiem tajemniczych detektywów w wygniecionych prochowcach - chandlerowskiego Marlowe'a czy granego przez młodego Cassavetesa Staccato. Ale wraz z nimi odchodzi również Ameryka lat 60, czarno-biała, szykowna i prosta. Następna dekada wejdzie już bez elegancji, w kolorze, policyjnych mundurach i koniecznie z efektownym kopniakiem w drzwi.

________________

Thomas Pynchon, Wada ukryta, wyd. I, z angielskiego przełożył Andrzej Szulc, Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz, Warszawa 2011, s. 464.

Pierwodruk: Rita Baum 2012, nr 21/22, s. 124-125.