Abecadło z pieca spadło,
O ziemię się hukło
Czasem wychodzą takie książki, na
które czeka się za długo, a potem nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić. Chyba
nie będzie przesadą stwierdzenie, że na drugi tom Piotra Przybyły czekało pół
poetyckiej Polski. Tej z lewa, od społecznego zaangażowania – bo jego Apokalipsa.
After Party (2015), laureatka konkursu im. Jacka Bierezina, była jedną z
ciekawszych odpowiedzi na to, w jaki sposób składnia oraz brzmienia języka w różnych
rejestrach stylistycznych angażują nas w ukryte procesy semiokapitalizmu[1].
Tej z prawa – bo był to tom bardzo poruszający, liryczny, dający się ująć w
tematologicznej, postsekularnej wędrówce wokół figury świętej rodziny,
cierpiącego ojca i problemów z niepoczętym dzieckiem jako echem mesjańskiej
nadziei. Przybyle daleko było do ideologizacji, do werbalizowania tego, o co mu
w wierszach chodzi i po której stronie wolałby stanąć. Po równo pogrywał sobie
z naiwną egzaltacją frazy Justyny Bargielskiej i z proceduralną kombinatoryką Macieja
Taranka. A skoro tak, mógł stać po każdej ze stron i każdej (nawet tej od
lirycznego wyznania, poezji jako bluzy z kapturem i medytacyjno-melancholijnego
opiewania) przynieść kilka poruszeń. Oczywiście były i gremia, które nie miały
pojęcia, co z Apokalipsą… zrobić, bo poeta-Przybyła urwał się był z
kosmosu i nawet jego fizyczna manifestacja na różnych spotkaniach i festiwalach
niewiele tu zmieniła. Z poszczególnych recenzji dało się, prócz zachwytu,
wyczytać wahanie, co do tego gdzie miałaby ta poetyka zacumować w przyszłości.
Wspólny z pewnością nikomu
nie przyniesie oczekiwanej normalności, bo jak na nasze estetyczne standardy, a
więc awangardę zapakowaną w antologie i BN-ki, stekstualizowaną i wyjątkowo
bezpieczną, jest to tom-wygłup, żart, a może nawet psikus. Historycznie trzeba
by go ulokować gdzieś w czasach poezji konkretnej, gdy eksperymenty z medium
cieszyły się zainteresowaniem publiczności i obfitowały w gwiazdy pokroju
Stanisława Dróżdża czy Ewy i Andrzeja Partumów. Współcześnie umieściłbym gest
Przybyły między dziełami ponownie skłaniającymi do dyskusji nad istotą pisma i
druku, ale mogącymi równie dobrze obejść się bez niej: od czytania. Pism
i Świergotu Marcina Mokrego, książek wprost odwołujących się do tradycji
konkretystów i rodzimej neoawangardy, po nowy tom Romana Bromboszcza (Cybernetyczny
spin) czy teksty Andrzeja Szpindlera (na przykład te z „Wizji”),
a więc w obu przypadkach: daleko wysunięte w czasie konsekwencje dadaistycznej
rozpierduchy.
Co we wspólnym należy do
sfery, cokolwiek historycznego, eksperymentu? Przede wszystkim to, że tom jest radykalną
próbą dekompozycji tekstu i analizą samego procesu czytania. Poszczególne
litery – o różnych wielkościach, umieszczone na danej stronie w różnych
miejscach, czasem też pod innymi kątami – znajdują swoje odpowiedniki na
stronach kolejnych, a z ich sklejenia wyłaniają się całe wyrazy i zdania. Mamy
więc nielinearną układankę, którą trzeba sobie samemu złożyć. Poniżej przykład
pojedynczej rozkładówki:
Dla majsterkowiczów byłaby to nie lada zabawa. Krytyk powinien tymczasem napisać coś takiego (frazesem): Przybyła wymusza na nas powrót do materialności pisma oraz do strukturalistycznej refleksji nad podstawowymi cząsteczkami sensotwórczymi (przejściem od fonemu do morfemu). Raz jeszcze zadaje pytanie o pochodzenie sensu w dziele, o sposoby jego wyłaniania się. Czy jest to wyłącznie addycja, oddolne składanie kolejnych elementów, czy jakaś zupełnie inna zasada, która steruje naszymi przyzwyczajeniami (na przykład anagramatyczne echa dźwiękowe, jak u późnego de Saussure’a, czy nawet derridiańska dyseminacja i znakowa panspermia)? Wspólny porzuca linearność komunikatu, a tym samym psuje (dosłownie: jak psuje się mechanizm i metaforycznie: jak psuje się zabawę) możliwość płynnego przejścia od znaków (i ich kumulacji) do znaczenia. Jeszcze bardziej odsłania więc kombinatoryczny charakter każdego językowego gestu jako nieustannego wyboru elementów/klocków z pola możliwości. Sprawia, że jesteśmy przy tej lekturze jak dzieci nad abecadłem albo wtórni analfabeci, którzy od nowa, nie mogąc ująć całości jednym rzutem oka, uczą się składać literki w słowa (trochę jak w słynnej pracy między Dróżdża z 1977 roku). Zawsze mnie jednak zastanawia, co taka zabawa ma nam przynieść oprócz tego metaliterackiego przekodowania?
W przypadku poezji konkretnej
chodziło o uruchomienie nowych sposobów obcowania z tekstem, a tym samym
zmuszenie czytelnika do zmiany swojej formy podmiotowej, na przykład z
konsumenta w pośrednika kultury pisma (jak mail art grupy Fluxus) albo
nawet jej równoprawnego uczestnika. Ale taki wariant „sztuki słowa” zakładał
też, że jest ona od początku poza centrum pola literackiego, zawieszona gdzieś
na granicy z polami sztuk wizualnych i performatywnych. To zawieszenie
doskonale pokazuje niejasny do dziś status twórczości Partumów. Czy mają się nią
zajmować galerie, czy raczej wydawnictwa literackie? Krytycy czy kuratorzy?
Oczywiście najlepiej jedni i drudzy, a nawet w jednej osobie, ale przecież
świat kapitalistyczny nie po to wynalazł podział na dyscypliny i specjalizacje,
żeby mu teraz jakiś Dróżdż czy Partum bruździli. Tymczasem ukazanie się tomu
Przybyły w Łodzi, w jednym z kilku najistotniejszych wydawnictw poetyckich w
kraju, na pewno nie jest gestem reterytorializacji pola na własnych (autora)
zasadach. Książka trafia do czytelników od razu „jako poezja”, a zarazem „jako
poezja” nie bardzo daje się czytać, bo niewiele jest w niej do czytania. To
zaledwie kilkadziesiąt (dokładnie trzydzieści jeden) okresów retorycznych
rozbitych litera po literze na kilkadziesiąt stron.
Sam fakt, że te rozsypane litery
można jednak złożyć, sugeruje, że gdzieś, kiedyś – u wydawcy choćby – istniał
tekst źródłowy, w którym zdeponowano pierwotny sens, jakąś prawdę wspólnego.
To dość przygnębiająca i jednocześnie irytująca perspektywa (gdzieś tam, u
Rafała Gawina albo Przemka Owczarka, jest wersja beta, zanim wszystko się
rozpadło, wersja oszczędzająca czytającym czas i pracę). W takiej perspektywie
cała ta układanka zdaje się daremnym trudem, skoro w rzeczywistości jest raczej
wynikiem zamierzonego pęknięcia, odtworzeniem upadku języka w ramach toposu
wieży Babel (ach, te kryptoteologiczne fantazje o rozbitej całości, utraconej
księdze, mesjańskich resztkach i widmach…), niż oddolnego wyłaniania się sensu
w procesie montowania znaków na zasadzie metonimii. Refleksja o horyzontalnym
sposobie łączenia liter w słowa, również ta, którą proponował poeta w Apokalipsie…,
bierze wówczas w łeb i wygląda zza niej, niczym cyniczny uśmiech kota z
Cheshire, Rafał Gawin (prawda, że straszne?).
Jest jednak coś, co ratuje
Przybyłę i jego książkę przed zarzutem o zmarnowanie czasu czytelnika
(jakkolwiek byłoby to marnotrawstwo założone przez autora, a refleksja z
gatunku „zbuduj sobie wiersz”, która jest przecież refleksją „odbuduj, com
zburzył”, służyłaby właśnie odsłonięciu tego bezproduktywnego czasu). Otóż
napisał poeta kilka naprawdę klawych wersów, a przy okazji postanowił ograć modny
politycznie i ważny filozoficznie problem, od którego wszystko (dosłownie
wszystko) się zaczyna: wspólność/własność oraz jedność/wielość.
Dodajmy jeszcze kontekst, który
przychodzi wprost z czwartej strony okładki. Zanim nota edytorska i biogram
rozsypią się w lotne znaki, zdążymy przeczytać u dołu strony blurb oraz
fragment wymiany maili z Romanem Honetem, który nie godzi się na zaproponowaną
przez Przybyłę formę poematu kooperatywnego („Piotrze, tom redagować? Z
przyjemnością. Pisać wspólny – o, chyba mało realne”), a jednak akceptuje
zadanie niemożliwe – redakcję czegoś, co właściwie redakcji nie podlega[2].
Tu powinien nastąpić krótki ekskurs, z czym mamy do czynienia, bo zjawisko robi
się modne i trudno stwierdzić, na ile Przybyła się z niego nabija, a na ile
chce je wykorzystać, żeby zakwestionować klasyczne kategorie autorstwa i
podmiotowości. Takim kooperatywnym tomem z ostatniego roku był na przykład Koniec
wakacji Marcinów Sendeckiego i Barana czy na innym poziomie Waruj
Joanny Mueller i Joanny Łańcuckiej. Współpisania, starego jak sama awangarda,
podejmowała się też (często wespół z docenionymi już autorami – Piotr Janicki,
Adam Kaczanowski) cała plejada młodzieży publikującej w „Wizjach”, „Wakacie”
czy w „Stonerze Polskim”. Można powiedzieć, że młodsi odpowiadają w ten sposób
na wezwania filozoficzne o żywą wiedzę, zbiorową kreatywność i nowe formy
podmiotowości (ostatnio ukazała się krytycznoliteracka książka Kacpra Bartczaka
na ten temat[3]),
a starsi, cóż, szukają bliskości i ciepła w alienujących warunkach późnego
kapitalizmu, wobec osłabienia relacji homospołecznych w polu literackim.
Na okładce książki tytuł
„wspólny” układa się w akrostych z podświetlonych liter siedmiokrotnie
powtórzonego słowa „jednostkowy”. Nie ma klasycznego kolofonu, strony
tytułowej, stopki redakcyjnej. Otwieramy i już na drugiej stronie okładki „lecą”
znaki. Procedura ich odczytania nie jest skomplikowana i poradzi sobie z nią
wytrwały pięciolatek: poszczególne litery są odbite symetrycznie w tych samych
miejscach kolejnych stron, na ogół zachowują też podobną wielkość, choć z tym
już jest różnie. Ich skrzętne „ciułanie” doprowadza nas do zdań podstawowych,
na ogół wielokrotnie złożonych, w których przecinek, kropka i średnik odgrywają istotne funkcje intonacyjne i wersologiczne, decydują
bowiem o potencjalnych pauzach wersyfikacyjnych.
Gdy się już odczyta, to znaczy
złoży litery w słowa, a ze słów sklei się zdania, cały czas respektując
klasyczną zasadę linearnego przyrostu (nieco tylko skomplikowaną przez wizualne
oddalenie znaków i tym samym „zepsucie” norm czytelności), wyłoni się niewesoła
historia i podmiot wprost powiązany z tym z Apokalipsy... Mamy tu bohaterów
lirycznych: Romana Honeta i samego nadawcę komunikatu. Mamy bazowe zdarzenia z
codzienności, coś jakby fragmenty dziennika, rozmowy z partnerką i córką,
strzępy zapisków: o podróży (realnej i tej w głąb siebie), o przeprowadzce i o
pobycie „w pasach”, czyli w szpitalu psychiatrycznym, o upadku i o wierze.
Cząstka „wiosną poszedłem w pasy” wybija się szczególnie (choć wcale nie przez
typografię), bo jest jedynym odautorskim sygnałem pozwalającym jakoś usytuować
podmiot, nakreślić pęknięcie w jego egzystencji i tym samym przełożyć to na
zasady rządzące całą książką, na ogólną strukturę jej niekoherencji.
Zasady te dotyczą konstrukcji
trzech planów: ja (jaźni, podmiotu), znaków (pisma, poezji, komunikatu) oraz
społeczeństwa (więzi z innymi: rodzinnych, zawodowych). Można powiedzieć, że
każdy komunikat – ten o charakterze wyznania lirycznego, ten dotyczący stosunków
społecznych i ten metapoetycki – ma zatem z racji lakoniczności i braku
konkretnych powiązań trzy równoczesne i równorzędne możliwości wydarzania się.
Jest zarazem głosem w sprawie rozpadu i reintegracji „ja”, w kwestii wiązań
społecznych („być współpacjentem, zintegrować się z innymi pacjentami”, ale też
być partnerem, synem czy ojcem) oraz w kwestii wiązań w poezji („dużo piękna w
jednym miejscu”, „poezja to broń [rekonstrukcyjna”).
Skoro poszczególne komunikaty dopowiadają coś w potencjalnie nie swoich
sektorach, o żadnym nie można ostatecznie orzec, jaką pełni funkcję i do
którego planu organizacji sensu przylega. Łączliwość w tym tomie jest
maksymalna (podyktowana demiurgiczną intencją autora i poddana bardzo klarownej
procedurze rozproszenia), a zarazem minimalna, wytracająca się pomiędzy
zlepianiem kolejnych liter. Tworzy to wrażenie poezji wyjątkowo słabych wiązań,
które natychmiast znaczą jako prawie rozerwane ciało wspólnoty i jako ledwie
trzymająca się, jakby na ostatniej nitce, jaźń, osuwająca się w schizofreniczny
bełkot.
Powiedziałbym, że „podział” i
„reintegracja” to słowa klucze, słowa-zadania, które mają zwrócić uwagę
czytelnika na ruchy dokonujące się równocześnie, w trakcie czytania książki:
łączenia znaków w kohezyjne ciągi, scalania świadomości oraz wyłaniania się
człowieka społecznego, budującego lub zrywającego więzi. To nasuwa z kolei
pytanie: czy proces tworzenia sensu poprzez składanie literek w wyrazy jest
procesem analogicznym do prób budowania tożsamości oraz reguł tworzenia społeczeństw?
Czy dokonując gestu reintegracji wiersza, a więc reintegracji „ja”, dokonujemy
tym samym aktu wspólnotowego: czytania jako tworzenia tego, co „wspólne”?
Można powrócić tu do podstaw idei
wspólnotowości, opisywanych przez Jean-Luca Nancy’ego oraz Roberto Esposito. W
obu przypadkach mamy do czynienia ze wspólnotą jako „ruchem ku”, ruchem
otwarcia siebie na zagrożenie, które przychodzi z zewnątrz. Dla Francuza ruch
dzielenia, który jest równocześnie ruchem łączenia (czyli współdzielenia),
stanowi podstawę teorii nowoczesnej polityki. Dla Włocha zaś ów otwierający się
(komunizujący) lub zabezpieczający (immunizujący) sposób istnienia wspólnoty
jest podstawą biopolityki. U Przybyły mamy wiele gestów prozaicznych i kilka symbolicznych,
które można by zinterpretować w tym duchu: na przykład Romana Honeta, który
„dzieli się” pastą do zębów, kubkiem i mydłem, oraz noc, która „zabiera”. Mamy
prośbę („nie musisz brać od innych, jeśli potrzebujesz poproś”) i wspólnotę
(mieszkaniową) – „zanim się zawiązała, to było niczyje, nietknięte przez
nikogo”. Ale pierwszy podział następuje już w metakomentarzu do dialogów:
„powiedziałaś”, „powiedziałem”, „dodałaś”, „dodałem”. Przebiega jednak w
poprzek wyznaczonych linii, do których przyzwyczaił nas Spektakl. Znajduje
„część wspólną” w najmniej spodziewanych momentach, w medytacji nad biszkoptem
(ostateczną nagrodą a może tylko przyziemną przyjemnostką?), w akcie drapania,
w zrywaniu pietruszki, no chyba że to koperek: „w oczach mam sitko, dziurawe,
można włożyć do niego brudną dłoń i bezkarnie zerwać natkę pietruszki, chyba że
to koperek”.
Powyższe zdanie, rekonstrukcję
podążania za wyjściową literą „w”, przytaczam w całości, bo dobrze wydobywa ono
specyfikę pisania Przybyły, która – mimo eksperymentu z dezintegracją pisma
jako ciągu – nie zmieniła się tak bardzo między Apokalipsą… i wspólnym.
To wciąż długie, rozlewne kadencje, mające niemal psalmiczny charakter (i jakiś
rapowy flow wewnętrznych rymów), balansujące na granicy dwojakiej
dziwności. Z trybu orzekania o świecie lub podsłuchiwania go przeskakują nagle
bądź to w formalistyczne udziwnienie,
bądź też w tryb apokryficzny i zaczynają brzmieć jak fragmenty z nowej,
świeckiej ewangelii. W tym powyższym zdaniu oczywiście reaktywuje się topos noli
me tangere, ale natychmiast osuwa się w absurd typowy dla zdań Przybyły, w
surrealistyczne zestawienie o prozaicznym charakterze. W ten sposób deklaracje
pokroju „musimy wybaczyć każdemu, kto przynosi nam w śnie dwa ślimaki, choć
jeden wystarczy” czy „należę do wspólnoty mieszkaniowej” nabierają
nieoczekiwanego ciężaru, jakby od ich wypowiedzenia (poprzedzonego żmudną
rekonstrukcją) naprawdę zależało jakieś wtajemniczenie (i biszkopt).
Weźmy taką partię, w którą
pozwolę sobie wstawić delimitacyjne pauzy: „jestem chłopcem, czy dziewczynką –
pyta syn, / kiedy stronię od niego na zawsze / wieczność nie jest
odosobnieniem, / jakby co”. Można by te podziały przeprowadzić inaczej, chociaż
całość i tak musi zamknąć trochę figlarne, nadmiarowe „jakby co”. A jednak
skala kwantyfikatorów i rejestr („odosobnienie”, „wieczność”, „stronić”)
sprawiają, że prozaiczne „pyta syn” zmienia się w apokryf. Kilka takich
rekonfiguracji i „bosko kłamiesz” (wypowiedziane przez podmiot lub jego córkę)
zyskuje jeszcze bardziej dziwaczny charakter. Podobnie jak w Apokalipsie…,
tak i tu Przybyła zmusza nas do skonfrontowania się z modelem edypalnej rodziny
w stanie schizofrenicznej rozsypki. Poszczególne figury symbolizowały różne
formy władzy, uległości i przekory, ale – z racji słabych wiązań – teraz
przestają i odsłaniają się bezradne, jakby kenotycznie ogołocone. W kilku
cząstkach pojawiają się też ślimaki (można powiedzieć – ślimaki szaleństwa, bo
stoi za nimi Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki), pytania o płciowość i o zasadę
pierwszego podziału. Tak jakby paruzja myliła się Przybyle z partenogenezą, bo
początek i koniec stały się jednym. Wspólny to sztuka świętego idioty i
nawet jeśli poezji zostaje w niej powierzona rola broni rekonstrukcyjnej i
rekreacyjnej – a więc poezja wydarza się dopiero w naszej lekturze, w nas
samych – nie mamy do czynienia z atakiem, lecz z modlitwą. Im niżej na stronie,
tym więcej w kolejnych ciągach Boga, upadku w stworzenie, szaleństwa połączonego
z miłością i wyrzeczeniem; tym bardziej religijny robi się ten słownik i tym
łatwiej popaść z psychozę, a potem obsadzać znaczeniem to, że jest przecież siedem
słów „jednostkowy” na okładce.
„Pantomima kończyć się może tylko
albo śmiercią, albo otwarciem możliwości nowego ruchu” – pisze w drugim blurbie
Henryk Tomaszewski, nieżyjący już wybitny tancerz i choreograf. Czy to jakiś
trop? Chyba najbardziej oczywisty, dosadny, a przypomnijmy, że Przybyła tworzy
też sztuki i wydał ich więcej niż książek poetyckich. W nieco szerszym
kontekście cytat ten brzmi tak: „Wszak
ruch jest afirmacją życia, odbieram go jako samo życie. Poszerza moją własną
egzystencję, uogólnia ją, rozprowadza, a jednocześnie sumuje. (...) Ruch zawsze
świat rozbija, przekształca, zniewala lub choćby stara się tego dokonać. Z
najprostszych działań ruchowych człowiek tworzy dramat: nieustanną walkę, walkę
bez końca, do śmierci, która jest bezruchem. Stąd pantomima kończyć się może
tylko albo śmiercią, albo otwarciem
możliwości nowego ruchu”. Więc to tak? I (aż) tyle? Proces poruszeń, język
sprowadzony do podstawowych konfiguracji – ruch rozproszenia i łączenia,
wznoszenia i opadania, bezdźwięczny taniec liter, a zarazem dramat „ja”,
widziany wyłącznie przez to „ja”, które w zrywach i wygasaniu toczy walkę ze
śmiercią i rozmowę z Bogiem. Jeśli Przybyła-autor jest tu gnostycko pojętym,
złym Demiurgiem, skazującym czytelnika na działanie w rozparcelowanym świecie,
skażonym dezintegrującym dotykiem metafizyki, to na horyzoncie jego modlitwy
objawić się musi spinozjański, panteistyczny Bóg, życie samo w sobie. Kres
„jednostkowego” pragnienia jest tylko powrotem do „wspólnego” wszystkiemu
ruchu, powrotem do domu („wróćmy do domu i wyprowadźmy psa z psa”, „byłem, tyle
wystarczy”), a bycie jawi się wyłącznie jako chwilowe zajmowanie miejsca. I
stąd tak „DUŻO PIĘKNA W JEDNYM MIEJSCU”.
***
Czy odczytałem wszystkie zdania wspólnego
(wszystkie wspólne zdania)? Tak. Czy odniosłem sukces, zintegrowałem się
z innymi pacjentami, z tym chorym językiem w stanie upadku, to jest w stanie
modlitwy? Czy zostałem poruszony? Czy mogę napisać o tej książce, skoro
już przeczytałem ją w całości? Ale czym jest całość? I co to znaczy przeczytać
książkę? Być na jej początku i końcu? Wracać do niej? Śledzić znaki z góry na
dół i (w naszym wariancie kulturowym) od lewej do prawej? I co dalej? Mieć zdanie?
Mieć miejsce? Wyciągnąć coś dla siebie? Podkreślić cytat i przepisać do
kajecika „Paulo Coelho & friends”? Wspólnego nie da się przeczytać w
znaczeniu, które wypracowuje w nas – oparta na klasycznej hermeneutyce –
szkoła, a potem studia filozoficzne, choć zarazem wszystko w tym rozbitym tomie
zmusza, żeby tak go właśnie czytać, czyli: dekodować, składać, ciułać znaczki,
aż coś się z nich wyłoni się – album z trofeami, wspomnienie o wyjątkowo udanej
egzystencji lub biszkopt. I to będzie koniec ruchu, śmierć.
____________________
[1] Po więcej odsyłam do: F. Berardi, And: Phenomenology of the End (Semiotext(e) 2015) i przeprowadzonej tam analizy działania spójników jako sposobów strukturyzacji świata za pomocą języka, poddanego dziś władzy algorytmów.
[2] Choć i tu zostaje z mojej strony pytanie: dlaczego w tekście moskitera, zjedzono „i” – czy relokowało się ono w inne miejsce?
[3] K. Bartczak, Materia i autokreacja. Dociekania w poetyce wielościowej, Gdańsk 2020.
***
Poemat do samodzielnej rekonstrukcji wielokrotnej (propozycja alfabetyczna, spoiler):
akwarium lub pranie, tłumaczę małej świat.
bosko kłamiesz, młoda wykreśla lud z kości na temat akwarium i prania, zdanie
ale okruszek, wymarzyła córka, zostawcie
rybkom na pamiątkę chaosu (i biszkopt). zostawiły dywan, mamy teraz płacz
ale w pokrzywach, żeby monitoring?
domyśliła się córka, niech ma. ja jej nie chcę, jak ciebie, oddać do obcych
pomieszczeń
chcę umierać w domu – powiedziałaś, że
spoiler (że w cudzym, dodałem. dodałaś, że hobby po kąciki ust, po końcówkę
włosków) aaa
chłopiec dziewczynka czy biszkopt?
pomachaj pramatce, prekursor masz we mnie, że było wspólnie
dalej w takim miejscu odnawiasz
spojrzenie? zostań, ja właśnie wychodzę, ten widok ma potencjał
DUŻO PIĘKNA W JEDNYM MIEJSCU. ROMAN HONET
DAJE MI PASTĘ DO ZĘBÓW, KUBKI, MYDŁO, DZIELI SIĘ: WEŹ, PRZYJDZIE NOC, ZABIERZ
jestem chłopcem, czy dziewczynką – pyta
syn, kiedy stronię od niego na zawsze wieczność nie jest odosobnieniem, jakby
co
mój kot i Plażowa Piłka Nożna Zmarłych
Duchów, połów pereł Wąwozem Ostatnich Ust. ja rozumiem trupizm, ale bez
przesady
musimy wybaczyć każdemu, kto przynosi nam
w śnie dwa ślimaki, choć jeden wystarczy
należę do wspólnoty mieszkaniowej; zanim
się zawiązała, to było niczyje, nie tknięte przez nikogo, poznałem po sobie
nie musisz brać od innych, jeśli
potrzebujesz poproś. poprosiłem, podrapałaś mnie w plecy tam, gdzie nie sięgam
nie widzę siebie tak pięknego, by dotknąć
E. Tkaczyszyna-Dyckiego, a łyżeczki po matce, najpiękniejsze, jest pogranicze
nie zabieram pasty do zębów, kubków, mydła
w płynie, przychodzi noc, ale poezja to broń (rekonstrukcyjna
niech będzie wielkogabarytowe, aby umknęło
przykładnie. nam, bo tylko nam należy się tajemnica (i biszkopt)
nieczysty jest Bóg, albowiem mnie dotknął
w język pełen miłości i nie ma już do czego wracać; na spółę jagodzianka
nosiwoda ma stopę, a autsajder nos,
lubczyk i tęsknotę (a miało być tylko awaryjne światło)
Panie, to Ty, czy tylko ślimaki? sprawdzam
fotopułapkę. dzieci biegają za legwanem, dalej inne autentyczne czynności
piksi, diksi, liksi obecne? – ty, w
imieniu ruchów pro-life, zapominając o mnie w żółtym przedpokoju
po raz kolejny upadłem i stałem się
podobny ślimakom. wiersz mnie podźwignął i uronił. poezja to broń (rekreacyjna)
te, żal się Boże, podróże w głąb siebie:
klimaty z acja - brak klimaty z acji; obiad o kolacji a - brak obiadu o kolacji
(na pociechę)
trwa korozja komiksów. będą okna życia –
zagadujesz, skoro leżymy nago, moskitera – przytakuję
urlop. Bieszczady. dziecko robi pod siebie
żałobę z utraty autentyczności. góra na tydzień, jak ktoś lubi takie rzeczy
w ’95 eksmisja. można robić rozgardiasz.
3-pokojowe w 1-pokojowe. byłem, tyle wystarczy. brak tradycji – opróżniać,
zajmować
w oczach mam sitko, dziurawe, można włożyć
do niego brudną dłoń i bezkarnie zerwać natkę pietruszki, chyba że to koperek
w śnie nie jesteś sobą, ale przychodzącym
po swoje przebaczenie (ze ślimakami, żebyś nie był samowystarczalny)
wiosną poszedłem w pasy. nie gilgotać, nie
czochrać, takie postulaty (byś się zaangażował, bywał na kamerkach) ca
wróćmy do domu i wyprowadźmy psa z psa,
ale najpierw w politurze piksi, diksi, liksi, nomen, tomen, żeby było piękniej
zbiegły z Północnej Korei żołnierz zdaje
się nie mieć końca. a moje niech będzie wasze umieranie, podpowiedz mu, Panie
zdehumanizowani tubylcy w odzwierzęconej
papużce.
zintegrować się z innymi pacjentami. być współpacjentem. współpracującym z personelem całe życie żyję po to