„Znikam jestem” to kolejna propozycja BL związana z
promocją (chociaż lepiej pasuje tu słowo: prezentacja) twórczości Krystyny
Miłobędzkiej. Poetka, która przez wiele lat pozostawała na marginesie naszego
literackiego parnasu, z dala od zainteresowania krytyków, z garstką wiernych czytelników, przeżywa ostatnimi laty prawdziwy renesans. Być może publiczność
nareszcie dojrzała to tej skrajnie intymnej, a równocześnie przebogatej
filozoficznie twórczości; być może udało się w końcu zaakceptować w poezji
polskiej lingwizm spleciony nie tyle z codziennością, paradoksalny sytuacyjnie
(jak choćby u Białoszewskiego), czy konstruktywistyczny (jak u Wirpszy czy
Karpowicza), ale taki, który w języku pojedynkuje się z samym bergsonowskim "pędem życia",
z niewyrażalnym porządkiem symbolicznym i, w pełni świadomie, ulega mu, ponosząc nieustanne porażki.
Równocześnie ze "Znikam jestem" wychodzi też wznowienie
wierszy zebranych, poszerzone o ostatni tomik poetki "Gubione". To dobra
okazja, żeby pozycja tak dziwna, niezwykła na naszym rynku, jak "Znikam
jestem", trafiła do czytelników nowych, bo myślę, że ci, którzy poznali już
twórczość Miłobędzkiej lub zetknęli się osobiście z autorką, nie przegapią zapisu
takiego doświadczenia w postaci książki.
Czym jest bowiem nowa propozycja Biura Literackiego? Wydana została w
serii szkiców, ale raczej nie należy jej tak czytać. Jest to zapis czterech
spotkań autorskich z Miłobędzką, na tle których rozwija się niezwykła
refleksja o poezji, języku, o relacji między ludźmi i recepcji jej twórczości. Tom
ten ma odwagę już w pierwszych słowach zadać (głosem zawsze przenikliwego i
wiernego autorce Jarosława Borowca) najważniejsze dzisiaj pytanie, które
notorycznie umyka krytykom: czym jest spotkanie autorskie w poezji? Pojęcie
osobistego obcowania z twórcą i jego tekstem, połączenie owej teatralnej
otoczki odczytywania na głos wierszy z klimatem sali i grą świateł, powrót do
brzmieniowego oddziaływania poezji (w epoce poezji graficznej ), jest
rzeczą niezwykle interesującą, a niestety nadal nie dość opisaną. Gdzieś pod presją
akademickich odczytań "tekstu przede wszystkim", zatarła się właśnie kiełkująca więź między poetami a czytelnikami. Krytykowi nie
wypada wszak przyznawać, że zauroczył go nie tyle tomik, ile osobiste spotkanie z twórcą, melodia jego głosu, wizualna oprawa, a więc przede wszystkim atmosfera, która
czytaniu poezji przywraca misteryjny charakter.
Wszystkie te elementy są zawsze obecne na wieczorach autorskich Miłobędzkiej, a niezwykle intymna relacja (wspólnoty, której język nie
przystaje do życia), jaka nawiązuje się pomiędzy poetką a publicznością jest
właściwie nie do oddania w zapisie. A jednak otrzymujemy ciekawą próbę zamknięcia w
postaci zapisów, reportaży czy też szkiców, owego "niewyrażalnego",
wykraczającego poza wiersz elementu, który decyduje o rosnącej popularności i
niezwykłym oddziaływaniu autorki "Anaglifów".
Dostajemy więc cztery szkice w postaci mów autorskich, z czterech różnych wieczorków
poetyckich, rzec by można, że z czterech okresów twórczych - od pierwszego
wyjścia Miłobędzkiej na wielką scenę Portową w Legnicy w 2000 roku po ostatnie,
jeszcze nie odbyte, a już zaplanowanie, spotkanie we Wrocławiu z okazji
50-lecia twórczości. Jak komentuje te teksty Borowiec:
W każdym z
wieczorów można odnaleźć główny temat czy zagadnienie („konieczność mówienia
nowych” – jako pytanie o niezwykłość poezji; „w biegu szukam słów” – jako
zmaganie się z językiem, zapisywanie ruchu; „gubione po drodze” – jako przykład
niedoskonałości piszącego i zapisu; „tyle tego Ty” – jako bycie wspólnym) .
Te problemowe
osie, które mają prowadzić przez kolejne spotkania, szybko się jednak
rozmywają, dając relację z nigdy nie dopisanych do końca zmagań twórcy z
tekstem, z niewyrażalnością życia. Autorce bardzo bliskie jest buddyjskie widzenie
świata jako całości i ciągłości, a przez to, postrzeganie zapisu jako próby
wydarcia spójności istnienia. Dlatego jej wiersze gubią się zawsze w procesie
pisania, dlatego przyjmują quasi-romantyczną poetykę fragmentu, dlatego wreszcie,
pierwsze, co nas w nich uderza, to niezbywalna intymność obcowania z tekstem jako świadectwem bycia-w-świecie. <<”Bo to jest w mijaniu. Jest kiedy
mija” – to właśnie życie. Życie, któremu nie nadąża zapis.>> pisze do nas
autorka, tłumacząc się z własnych wierszy, a raczej dając wykład nowej i
odkrywczej na polskim gruncie poetyki.
Cztery zapisy wieczorów autorskich to cztery listy, osobiste wyznania i
komentarze, którymi wprowadza nas Miłobędzka w swoją twórczość. Są to jednak,
równocześnie, cztery traktaty o poezji, w których sama istota komentarza do
wiersza schodzi na plan dalszy. Traktaty o tyle niezwykle, że napisane w
pierwszej osobie właśnie, skromnym, zawieszanym głosem, traktaty
współistniejące z czytelnikiem, zapraszające go do rozmowy i spotkania, nie
tylko w tekście. Jest to:
prośba o dopowiedzenie czy
pomyślenie swojego. Jak inaczej możemy się porozumieć? Dlaczego miałabym
myśleć, że w i e m ż y c i e
l e p i e j od innych – tych, którzy mnie słuchają czy czytają. Bo co to
znaczy „chciałaby wreszcie przeczytać coś prawdziwego o sobie”?
Czy forma listu skierowanego do
publiczności, listu intymnego, a jednak zapisanego, utrwalonego w tekście, może
oddać doświadczenie osobistego obcowania z poezją Miłobędzkiej i z samą poetką,
nie wiem. Wydaje się, że te niezapomniane spotkania w czasie wieczorków
poetyckich są właściwie nie do oddania, nie do spisania czy nagrania. Listowi,
odczytanemu naszym głosem, brakuje jednak spokoju, którym ujmuje publiczność
autorka „Anaglifów”. Brakuje mu ciszy i przemilczeń, zająknień, westchnień,
czyli tego wszystkiego, co głos wnosi w każde czytanie. Brakuje wreszcie tego,
co stanowi o niezwykłości poezji Miłobędzkiej: opozycji światła i ciemności,
przestrzeni i druku, graficznej niezwykłości liter na papierze, która mimo że
broni się w wierszu, zostaje zniesiona przez prozę komentarza.
Otrzymujemy jednak coś zgoła innego,
a nie mniej cennego: wyznanie zmuszające nas do współistnienia z cierpieniem, z
pracą, z próbą zachowania własnego istnienia. Jeśli większość krytyków (co
właściwie jednym głosem oddawali Karol Maliszewski i Piotr Śliwiński)
skapitulowała przed tym niewyrażalnym właśnie, przed archè poezji, jej
mistycznym, misteryjnym aspektem, to my, jako czytelnicy, dostajemy jeszcze
jedno ważne świadectwo. W akcie lektury „Znikam jestem” udziela się bowiem
egzystencjalne, macierzyńskie podejście do świata. Poetka zaledwie komentując,
skromnym głosem wnosząc swoje propozycje i tłumacząc się z ciągłej walki z
zapisem, z prób przeniesienia rzeczy w słowa, roztacza opiekę nad całą wszechrzeczą,
swoje istnienie czyniąc współwinne i współcierpiące. To już nie jest projekt
poezji, tylko sposób istnienia, na tyle szczery i wiarygodny, że pozwala
zaakceptować swoją wyjątkowość, dzielić na wszystkich czytających macierzyński
„dramat opuszczenia” (E. Winiecka).
Ten „niobiczny” aspekt lektury
„Zanikam jestem” od razu rzuca się w oczy i jest, oprócz propozycji
teoretycznych Miłobędzkiej, najważniejszym doświadczeniem czytelniczym tomu.
Trzeba bowiem przeciwstawić się łatwości lektury (to niecałe 70 stron!),
szybkości mknącego zapisu, i odczytać słowa na głos, nadać im teatralny wymiar,
w którym poezja, na równi z komentarzem (tak samo poetyckim, tak samo
świadczącym o autorze), uzyskuje status „mitu”, włącza się na powrót w ciąg
kreowania; przestaje być jedynie martwym językiem.
Jarosław Borowiec zastanawia się nad
ową niezwykłą „wiarą na słowo”, jakiej doświadczamy, słuchając Miłobędzkej i
czytając jej wiersze. Mnie bardziej interesuje w tym tomie poszukiwanie przez
poetkę całości – patrzenie na świat, jako nierozerwalną jedność, w której „ja”
musi się roztopić, aby móc współistnieć ze sobą i ze wszystkimi ludźmi. Istota
bycia polega bowiem u poetki na wyz-byciu. <<„Cała ale całej nigdzie nie ma.” Stracić siebie to
zyskać siebie.>> mówi nam autorka w ostatnim zdaniu. I może na tym
właśnie zasadza się bezcenny urok jej wierszy, ich przyciąganie i wciąganie w
siebie – na powolnym procesie tworzenia wspólnoty, na likwidowaniu podmiotowych
podziałów, dzięki któremu wszyscy zasiadający na sali stają się w danym
momencie „jednym”.
„Znikam jestem” to oddanie głosu poetce, której
skromność pozwala nader rzadko przemawiać.
„Znikam jestem” zmusza do spokojnej lektury, do
wysłuchania drugiego człowieka i przyjęcia na siebie całego ciężaru „spotkania”
z nim.
„Znikam jestem” to wreszcie odwieczne pytanie o
egzystencjalny wymiar porozumienia z Innym w sytuacji, w której niemożliwe jest
poznanie ostatecznej odpowiedzi i nigdy nie dowiemy się, „czy bliźni jest od blizny, czy
otwartej rany”.