Wszystkie twarze Fassbendera ("Wstyd" S. McQueena)

Steven McQueen złożył wielkie obietnice już na wstępie swojego drugiego filmu. Tytuł zbliża Wstyd do filozoficznych traktatów mistrzów kina, z Tarkowskim i Bergmanem na czele. Pierwsza scena - w której leżący na wpół martwo Brandon (w tej roli doskonały Michael Fassbender), okryty kawałkiem prześcieradła, niemal tonący w błękitach, budzi się do życia -  wygląda jak renesansowy fresk. Wysmakowana, wizualnie rozbuchana forma, ze świetnymi zdjęciami i pracą kamery, podszyta jest m. in muzyką Bacha w ciekawym, rytmicznym rozegraniu scen. Wszystkie te elementy sugerują nam umetafizyczniony traktat o kondycji człowieka we współczesnym świecie. Otrzymujemy tymczasem prywatną opowieść o mierzeniu się z własną seksualnością, zagraną na jedno ciało i właściwie w nim się wyczerpującą. 

Brandon, wzorowy przedstawiciel wyższej klasy średniej, w swoim uporządkowaniu i dbałości o ciało, momentami przypomina Christiana Bale'a w American Psycho. On również jest więźniem własnego ciała, seksualnej maszynerii, od której nie potrafi się uwolnić. Nauczył się jednak obchodzić z nią, odnajdywać inne źródła relaksu (muzyka klasyczna, bieganie) lub kompulsywnie rozładowywać napięcie (masturbacja, prostytutki). Jego życie jest rodzajem snu, pełnego ospałych podróży metrem i lunatycznego przebywania w kolejnych, nieoswajalnych miejscach. Brakuje mu gruntu oraz możliwości i chęci zakorzenienia. Uzależnienie, które zmusza Brandona do pozostawania w roli ciągłego myśliwego, skłania go do odtrącenia myśli o bliskich relacjach z innymi ludźmi. Jedyna próba, jaką podejmuje, kończy się wszak seksualną klęską i jest wynikiem nie tyle fizycznej, co psychicznej impotencji bohatera. 

Drugą stronę obrazu zapełnia jego siostra Sissy, grana przez Carrey Mulligan. Nieoczekiwanie wprowadza się do mieszkania Brandona, burząc higieniczny porządek, którym próbował ujarzmić swoją skazę. Sissy (infantylne imię nie jest tu na pewno przypadkiem) usilnie poszukuje bliskości i angażuje się w każdą znajomość. On jest więźniem swojego ciała, ona zaś psychiki. On ją odpycha, próbując zdystansować się od pożądania. Ona z kolei histerycznie poszukuje własnej wartości w cudzych oczach, do końca pozostając na wpół dzieckiem. Relacja między bratem a siostrą zmierza niestety w kierunku melodramatycznych rozwiązań, które są najsłabszą częścią filmu. Tłem dla tych dramatów - niezwykle istotnym tłem - jest oczywiście Nowy Jork, ziemia obiecana, w której żaden z bohaterów nie może tak naprawdę zamieszkać. "If I can make it there / I'll make it anywhere" śpiewa Mulligan we wstrząsającej aranżacji starego hitu New York New York Lizy Minnelli. Pytanie, które zadajemy bohaterom, nie dotyczy już ich samych, staje się raczej pytaniem o to, jak podołać temu "miastu-światu", gdzie najbardziej dojmującym uczuciem jest samotność w pustych wnętrzach.

McQueen pozostaje ostrożny i wbrew temu co zapowiadali dystrybutorzy, nie epatuje skandaliczą erotyką. Odkryte ciało Fassbendera z pierwszych scen stanowi raczej pretekst w grze o obraz seksualności, o to, że napięcie nie musi wiązać się z eksponowaniem nagości. Erotyczne jest ubranie (fenomenalna scena w metrze, rozegrana między spojrzeniem Fassbendera, a zakładającą nogę na nogę pasażerką), jego zdejmowanie oraz zestaw póz i wyobrażeń, które skonwencjonalizowała pornografia. Większość pozostaje jednak zakryta, sygnalizowana, sugerowana lub ocenzurowana przez nieostre zdjęcia i grę świateł. Wstyd jest bez wątpienia mniej naturalistyczny niż poprzedni film McQuenna, choć dotyka podobnego problemu - ciała i jego relacji z naszą wolnością. O ile jednak Głód był filmem otwartym, filmem o wszystkim, a z degradowanego ciała czynił pretekst do rozważań o polityce, winie, karze i Bogu, o tyle Wstyd na tym ciele się wyczerpuje. Uzależnienie zostało inkorporowane i skumulowane w postaci jednego aktora. Fassbender przejmuje cały film i wygrywa wszystko... twarzą - od orgazmicznej rozkoszy, przez destrukcję, szaleństwo, rozpacz, po niezwykłą przemianę w beniaminka w scenie swojej impotencji. W większości jego mimika pozostaje jednak oszczędna, ograniczona do ruchu mięśni na policzku lub zaciśnięcia ust. To napięcie - między statycznością twarzy, maską, która uwodzi kobiety, a przeżywaną ekstazą i poniżeniem - wykorzystuje McQueen do zbudowania przekonującego obrazu bohatera, jednocześnie myśliwego i ofiary. To właśnie Fassbenderowi, który po raz kolejny potwierdza swój aktorski talent, film zawdzięcza większość celnych ujęć.

Wstyd jest skierowany do wewnątrz, nie tyle nawet intymny, co duszący się w swojej mikroskali. Tym razem zbliżenie, które wybrał reżyser jako główny środek artystyczny, zdradziło go, za bardzo ograniczając spojrzenie. Nowy obraz McQueena jest więc perfekcyjnie zagrany, trzeba też docenić pracę kamerzystów i scenografię, a przede wszystkim muzykę - można poza sceną orgii, gdy patetyczny podkład z profanacji osuwa się w banał. To jednak nie wystarcza, by stworzyć film na miarę Głodu. Wydaje się, że reżyser nie przemyślał wystarczająco podstaw nowego dzieła. Obserwacje pozostają powierzchowne, a tezy ograniczają się do melodramatycznych zagrań. Syndrom drugiego filmu dość niespodziewanie dopadł więc naprawdę obiecującego reżysera. Choć może to oczekiwania były zbyt wielkie? A Wstyd jest po prostu niezłym filmem, w niczym nie ustępującym tegorocznej Oskarowej czołówce.