Wszystkie prze-słyszane dźwięki (T. Bąk, "Kanada")

Pisząc o Kanadzie Tomasza Bąka (Poznań 2011), muszę zdradzić się z pewnymi nieczystymi intencjami wobec naszej młodej literatury. Nieczystymi, choć - jak sądzę - słusznymi o tyle, że obnażam je najsampierw. Wspominam bowiem o Bąku między innymi dlatego, że warto by przełamać ciszę wokół recepcji tomików debiutantów; po części zaś dlatego, że trzeba podkreślić jego wyjątkowość, zwłaszcza teraz, gdy debiut ten znalazł się w gronie nominowanych do Silesiusa,  wraz z książkami Karola Bajorowicza oraz Pauliny Korzeniewskiej. A chcę podkreślić odrębność Tomka Bąka głównie dlatego, że taką właśnie literaturę lubię, że takiej oczekuję i szukam, a bardziej jeszcze dlatego, że nie spodziewałem się wierszy tak dynamicznych i niepokojących. Nie spodziewałem się takiej dawki poetyckiego flow, który ponosi mnie jako czytelnika. Przede wszystkim zaś, nie oczekiwałem tak sprawnego panowania nad językiem, choć ma ono niewątpliwie swój poetycki patronat. W Kanadzie widać silny (nawet bezpośredni) wpływ Szczepana Kopyta i jego yassowych aranżacji. Z drugiej strony, wypada nadmienić, że tomik jest efektem pierwszej nagrody w konkursie im. Klemensa Janickiego, z przednim poetyckim jury w składzie: Pasewicz, Grzebalski, Kopyt, Rybicki i Siwczyk.

Wśród 29 wierszy zaproponowanych przez Bąka większość ma albo niepolskie tytuły, albo angielskie wstawki, które dźwiękowo dynamizują frazę. O czystość polszczyzny nie mamy więc co zabiegać - Kanada to językowy kolaż, tykająca bomba, zza której wyłania się przerażenie i bezradność. Bo o ile Kopyt miksuje zdania i z mocą transformatora przetwarza je w zabójcze wystrzały, o tyle Bąk w tym miksowaniu raczej próbuje odnaleźć sam siebie, zająć miejsce, zamieszkać w bombardującym go informacjami świecie. Na tyle, na ile starcza mu sił (nie mylić z poetyckim rzemiosłem), przechwytuje więc komunikaty, konfrontuje je i ośmiesza. Trzeba jednak powiedzieć, że pisze w warunkach zagrożenia, gdy język szydzi już sam z siebie i brakuje w nim miejsca na poetę. Podmiot z wierszy Bąka nie jest więc Kopytowskim "attaché młodej lewicy", nie żongluje systemami filozoficznymi (choć erudycji mu nie brak) i nie przestraja ich do swoich potrzeb. To raczej schizofreniczny odludek, wykluczony lub cały czas wykluczany; gniewny, choć "Puszczony w skarpetkach / samobieżnych" (Hip, s. 5) na dziką "remiksowość" świata, w którym:

Rozjechany kot przypomina mi że nie ma już rzeczy wiecznych

- na ten moment, forever to tylko Batman, Rabka i remonty

(Kakofonia, s. 7)

Bąk ma bardzo wyostrzony słuch, ale jego nasłuchiwanie (podsłuchiwanie?) możliwe jest tylko dzięki temu, że zawsze pozostaje obcy. Trochę przedrzeźnia w tym wczesnego Marcina Świetlickiego, ale i twórczo podąża jego śladami, a my spotykamy się twarzą w twarz z szaleństwem wierszy, z ich niedającym się sprowadzić do niczego rezonansem. Nie ma konsensusu, nie ma zgody ani załagodzenia; jest PRESJA (impresja? ekspresja?), pressing:

A ty naciągasz na oczy czapeczkę

z napisem Widzew Łódź - Mistrz Polski 1996,

rzucasz grajkowi wymiętego Camela

i, odwróciwszy na pięcie, na cały dworzec

wrzeszczysz: Marek Citko, Marek!,

bo co właściwie miałbyś zrobić?


A mógł zabić. Dokładnie tyle i tylko tyle

w kwestii działań zbrojnych na starym kontynencie.

(s. 34)

Ma się wrażenie, że pewne zdarzenia czy spotkania są w tej poezji nieuniknione, a bohater wierszy Bąka jest po prostu ofiarą miejsca i czasu, w którym się znalazł. Ta ofiarniczość pozostaje ceną za poetycką nadwrażliwość, za wyostrzony słuch i możliwość przyłożenia ucha do zamkniętych drzwi. "Twoje brzmienie to twoje brzemię" (Call, s. 16) pisze Bąk, a chodzi wszak o to, że "najważniejsze to zostać legendą, być / jak Robert de Niro, Irek Bieleninik, // jak jutro - nie umierać nigdy" (tamże). I niby wszystko jasne - spłycenie komunikatu, spłycenie celów, język reklamy i medialna papka, ale z drugiej strony pozostaje ta drgająca fraza "jutra", gdy tęsknota za nieśmiertelnością (jakże popkulturowa!) przechodzi w otwarty lęk przed śmiercią. Podobną konsekwencję ma zabawa z kultową piosenką Świetlickiego Opluty, którą Bąk miksuje z Gwiezdnymi wojnami, dając nam wiersz Opluty strikes back (s. 10). Podszywając się pod rytmikę utworu ("O-o-opluty, o-o-o-opluty / i cyk! // Otu-otu-otu-otuuuutu-tu! // Z tego miejsca słychać wszystkie misheard lyrics. // Opluwają go funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. / Opluwają go Służebnice Boże.") młody twórca zmierza jednak w inną stronę, wygrywa ze swojego remiksu nieuchronność zdarzeń, nie atakuje Świetlickiego, atakuje sam mechanizm, owo "strikes back", wedle którego wszystko zaczepnie powraca:

A opluty? Strikes back.

Zdejmuje maskę, odwiesza płaszcz

i oddycha głęboko, bo kiedyś na pewno będzie

Darthem Vaderem. Wyjdzie w miasto i cyk!

Nowy "opluty", opluty z tekstów Bąka, jest więc i ciągle opluwany, i zupełnie na to odporny, nie imają się go wyzwiska i porażki, bo sam jest wielką, teleologiczną porażką, projektem, u końca którego nie czeka żadna pozytywna wartość. Zajął miejsce, z którego wszystkie piosenki wydają się misheard, "prze-słyszane" (nawiązując do słynnego misreading Harolda Blooma).  

Również w narracyjności wiersza Bąk trochę przypomina brulionowców (zwłaszcza Marcinów Sendeckiego i Świetlickiego). Ma się wrażenie, że "teraz kamera opuszcza mieszkanie", szczególnie w takich tekstach jak Brukowiec czy Klip, który konsekwentnie wprowadza dwóch bohaterów, przeprowadza ich przez pułapki składni, by wreszcie spotkać ich ze sobą, a z punktującego "Idzie." przejść w mocniejsze jeszcze "Idą. Wychowują, terroryzują, zbierają popleczników (...)" (Klip, s. 13). Tymczasem samemu Bąkowi, jego poetyckiej kreacji, bliżej do outsidera, do cienia na ścianie. To raczej typ z wiersza How how how how (s. 17), który prawie cały znalazł się w przypisie: "Chodzę od domu do domu i nie włączam alarmów. / To była bardzo dobra decyzja - nie mogłem spać / więc wyszedłem. Popatrzeć jak latarnie nie świecą". Bąk wyszedł z domu śladami tej kreacji i nieśpieszno mu z powrotem. Teraz błądzi lunatycznie po mieście, odbija się od kolejnych sygnałów i zdarzeń, a w wierszu dudni mu puls tego miasta: funk, rock, jazz, techno i rap. "Odziany w baner każdego sponsora, który mnie zechciał. // Nagi i niczyj. Mijam tornado na Świebodzkim, / mijam tornado przy Eurece. Oblizawszy wargi kontynuuję obchód / bo tornado obchodzi się smakiem (...)" (Krokodyl, s. 18). 

Naczelnym zadaniem poety - odpowiedzią na dawniejsze poszukiwanie prawdy - okazuje się przepisane na komputerową typografię polecenie IDŹ, "przesłanie na miarę nowego milenium: / i, d, alt + x" (Wentyl, s. 19). W latach 30. Józef Czechowicz kończył swój katastroficzny wiersz słowami "idźże, idź dalej" (Żal); potem frazę tę przejął Herbert ("bądź wierny, idź") wyznaczając czynności moralną płaszczyznę odniesienia. Teraz u Bąka pozostaje samo zdekonstruowane "i, d, alt + x", które najbardziej przypomina Kopyta w jego apokaliptycznym wydaniu z tomu możesz czuć się bezpiecznie. Czas się dokonał, konflikty nie zniknęły, gdzieś tam "istniał świat": 

i przesuwaliśmy linię frontu, żarliśmy i spalaliśmy żydokalorie.

Albo: sypialiśmy nago i długo, by potem oświadczać się


przypadkowo i czysto higienicznie. Istniał świat, były kobiety

i nieodpowiednie ilości alkoholu, Bóg, śmierć i proste przyjemności


w tak zwanym międzyczasie. A jednak - nie kochamy się

i sąsiedzi nie mają nam absolutnie nic do zarzucenia.

(Antyrama, s. 26)


___________

Tomasz Bąk, Kanada, WBPiCAK, Poznań 2011, s. 40.

Pierwodruk:  Odra 2012, nr 7/8, s. 137-139.