pomalutku mówię mój głos ma tyle warstw
sto warstw scenicznych szeptów i uskoków
zakamarków schodów wind to są rusztowania
dla utworów
Autor Po tęczy konsekwentnie zaznacza niepewność, gdy po raz kolejny wymyka mu się język, a referencja zaimków zostaje podważona cudzysłowem. Mamy do czynienia z wierszami, w których "mój" i "ja" są zaledwie cytatami z systemu języka, shifterami, podobnie jak "arcypoetyckie", zużyte dawno apostrofy do muzy, motywy z erotyków czy formy balladowe, które na równych prawach zestawia Sosnowski ("pani ręka na „mym” kolanie jest... urocza"). Tymczasem jesteśmy świadkami rozpadu; rozpadu świadomego, choć mimowolnego. Głos zostaje rozpisany cyfrowo, ukazany w perspektywie przestrzeni, w wielości światów, w których może brzmieć i przepadać. Tak powstają "rusztowania dla utworów" - materiał dla specjalistów od aranżacji dźwięku, bo to "im przypada / świat".
Sosnowski studiuje sytuację człowieka w nowych realiach, w świecie na poły wirtualnym, symulakrum hipertekstów, tworzonych przez coraz to nowe narzędzia obróbki dźwięku, a więc i obecności. Otrzymujemy tom, który przynajmniej w jednym z odczytań okazuje się precyzyjnym cięciem, wiwisekcją "głosu", której autor dokonuje z chirurgiczną precyzją w rozrastającym się dialogu z poetycką muzą, symbolami tradycją:
obiecałem ci wiersze i co z tego wyszło
co było nam pisane monotonna muzo
pani chce robić biopsję „mego” głosu
Poeta po raz kolejny stawia ważne dzisiaj pytanie: czy możliwa i potrzebna jest obrona niezależności głosu w przestrzeni kontrolowanej przez mechanizmy, maszyny, przyrządy, w świecie zreifikowanym do granic? W takim bowiem świecie musi on zaistnieć, znaleźć dla siebie lukę, ale też współbrzmieć z całym tym technokratycznym imaginarium. Do końca nie wiemy więc, czy nasz głos jest głosem podmiotu (może podmiot dawno już wykasowano z tekstu?), czy też pochodną działania mechanizmów, w których "żyje":
wyciągam
wiersze jak żelazne druty
wszystkie
przyrządy mówią swoim głosem
laryngograf spektrograf
stroboskop spektrofon
że w inwersji
w raku sekundy pójdą na wspak
Powraca do nas refren, w którym
wszystkie te głosy zlewają się w jedno, a ich mechanicyzm zawiera w sobie coś z
fascynacji tajemnicą bytu ujętą w tej właśnie chwili:
czuły sprzęt
robi pi pi czuwają światełka
świetne
przyrządy mówią jednym tchem
Głos jest polifoniczny,
multimedialny, amorficzny i z konieczności - sieciowy. Wokół niego
współistnieje system postrzegania czasu i przestrzeni, w którym narastają
kolejne manifestacje naszych żyć, pikania sprzętu, pikania serca. System niczym rak rozprzestrzenia się,
pochłania, uzależnia, ale i rozszerza. Podmiot rozpada się w tym systemie systemie i zarazem
staje się nim:
biegnę do
ciebie i tak błogo się rozpadam
mój profil
ładnie świeci i miota się w sieci
trafne
przerzuty z nieświadomych węzłów
chłonnych
składni wypromieniowanych
Na planie filozoficznym tom ma być podobno polemiką z Sein und Zeit, co zresztą postuluje Sosnowski w posłowiu, które współtworzy, obok motta i kolejnych wierszy otwarcia: Sortes, oraz dwóch znanych nam już z innych publikacji poematów (zabawy wiosenne i dr cagliari resetuje świat), prawdziwy teatralny spektakl linii interpretacyjnych. To kolejna z możliwości: czytać ten tom zgodnie z kolejnością, z kluczami Sosnowskiego, wejść od początku w ową intertekstualność, która z każdym utworem rozrasta się, i obserwować niczym duch to, co przenika przez odbiorcę.
Sortes był
starożytnym sposobem wróżenia z tekstów, polegającym na odczytaniu
przypadkowego wersu jako wróżby. Metodę tę, bliską wszak awangardowym
eksperymentom, wykorzystał Sosnowski, jako podkład, używając Ajschylosa i
Eurypidesa. Oba teksty Sortes są jakby odpowiedzią Joannie Orskiej na
jej recenzję w "Dekadzie Literackiej" (Genialny upadek, DL nr 3, 2009). Oto Sosnowski stworzył wreszcie nienapisany dotąd dramat - tragedię chóru, którą
układa z przestrzeni i czasu, akcentując tylko następujące po sobie cykle wejść i
wyjść, pozycję rekwizytów, miejsce przyszłej akcji. Cały tom jest bowiem
opowieścią o tym, co dotąd było drugim planem albo w ogóle co było planem samym w sobie - opowieścią o przestrzeni
rozrywanej przez czas, o treści, która wypełnia wieloma głosami ramę antycznej
tragedii i jak echo odbija się od ścian teatru.
Wierszom Sosnowskiego wtórują poszatkowane zdjęcia sceny, wykonane przez Biankę Rolando -
fragment świata, który z każdym kolejnym obrazkiem staje się pełniejszy, ale
nigdy nie osiągnie TEJ pełni. Od strony muzycznej (tutaj po raz kolejny poeta wykracza poza tradycyjne ramy, dając nam bogaty przypis w postaci ambitnego
odautorskiego komentarza i... linków do YouTube'a) tom jawi się równie bogato,
zabierając nas w podróż przez dzieje muzyki popularnej, jako doskonałego lustra
świata, bliskiego duchowi przywoływanych wciąż romantyków, ulotnego i zarazem stanowiącego czystą referencję. W ten sposób
odbywamy przygodę, w którą wprowadza nas
mistyczny kawałek Tricky'ego: Ghost Town/Poems i opatrujemy kolejne
wiersze kontekstami, od Elvisa, Malcolma McLarena i Las Ketchup, aż po
manifest Johna Lennona Instant Karma, do którego nawiązuje fragment
zamykający cykl:
czym byłby ten
świat bez cheerleaderek
na pustyni
groźny duchu powierzchni
piękny jak
drednot pod błyskawicami
trzy
pomarańcze w bezkresnej pustyni
(ot warto
warto warto warto warto)
na wietrze i
niezmiennie we all shine on
like the moon
and the stars and the sun
Nawiązań w "poems" jest zresztą bez liku, od romantyzmu angielskiego Shelleya ("happy those for whom the fold /
of /szczęśliwi
dla których fałd / ów"), przez Hölderlina i Białoszewskiego, po średniowieczną niemiecką legendę
o uprowadzeniu dzieci z Hamelin. Sosnowski biegle porusza się
między ulubionymi tradycjami: literacką, muzyczną i filmową, wplatając w to wątki ludowe i
dając obraz prawdziwej somnambulicznej synestezji:
pustynnik to jest
taki skoczny ptak
namiotnik to jest
taka znana ćma
(piękna pani miała
zaś namiotkę)
wild water kingdom timex show
jaki dziwny
letargiczny trans
trwa oblężenie tlenu
w H2O
aż będzie tylko ha
dwa
ha ha
Z drugiej
strony, pomijając cały postmodernistyczny sztafaż, który
obudowuje literacką świadomość autora, można by przytoczyć tu znany wiersz Marcina Świetlickiego: "Oczywiście,
że nie ma miłości. / Można już odetchnąć, można wetchnąć / resztki swojego
ciepła / w resztki ciepła świata."
i doskonale nadawałby się on na początek polemiki z Sosnowskim.
Autor Życia na Korei rzuca wyzwanie całej współczesnej poezji
polskiej, która temat miłości uznała za literacką formułkę, a jego poruszanie
otarło się głównie o patos, brutalizm lub groteskę. Z wnętrza tekstów co chwila
atakuje nas w postaci pewnych idiomów jeden z najważniejszych problemów późnego
romantyzmu, przeniesiony w nowoczesne realia i świadomy językowego
zapośredniczenia. Sosnowski snując swoje "historie miłosne" bada
bardzo cienką, a być może już całkowicie wirtualną, granicę między konwencją a
naturalnością. Paradygmat romantyzmu, który w myśli potocznej nie został nadal
zastąpiony żadnym innym systemem, zostaje w tych wierszach postawiony pod
murem, obnażony, ale nie rozstrzelany. W językowej maestrii kontekstów dominuje bowiem u Sosnowskiego mięsistość
obrazu, a w tych kilku zaledwie danych nam apostrofach-erotykach pozostaje przeczucie
"zachowanej tajemnicy".
O wartości
wyzwania stanowi tym razem detal, wyrwany z romantycznej poetyki fragmentu i
doskonale pasujący do współczesnych sylw. Detal jest rozdarciem szczeliny
między tym, co tylko konwencjonalne, tym co nieistniejące, a tym co znane i
zapoznane. Jak pisał Jarosław Rymkiewicz w swoim studium o Mickiewiczu, są
tylko dwie siły, "które wspierają istnienie w jego odwiecznej walce z
nieistnieniem: nasza pamięć i nasza wyobraźnia". Sosnowski wtóruje mu, z
wyobraźni czyniąc akt woli, a pamięcią ilustrując językową jakość systemu. Głos
tej nocy "z czasem błahej bezsennej i bez dna" boryka się wciąż z
zapośredniczeniem, mając do dyspozycji cywilizację śmierci i własną
przygodność, wobec której romantyczne przełomy tracą metafizyczny wydźwięk:
gdy
gustaw digimorfuje w konrada
w
blaskach acetonu i poświatach próżni
dalsze
mutacje bez iluminacji
konrad
jowisz sens na małą skalę
halo ale ale
jeszcze detale
w
oryginale
Detal, neologiczny punkt w języku, anomalia, która zwraca uwagę, nie jest u Sosnowskiego efekciarskim wybiegiem. Cały medyczno-instrumentalny manieryzm (choćby genialna "nekromycyna i neantyzyna siostro") towarzyszy nam jako stalowe, zimne i chaotyczne tło świata, językowy ekwiwalent utraconych możliwości realizacji bycia.
Autor powołuje się w warstwie ideologicznej, pisząc posłowie do czytelnika, na książkę Melvina Harrisa Kult cargo. Kryzys i czas, ale zastanowić się należy, ra ile jego zwrot w stronę tego dzieła jest rzeczywisty, a na ile bazuje tylko na naszym przyzwyczajeniu do intertekstualności, do tego, że teksty żywią się same sobą. Czy książka Harrisa w ogóle istnieje – to pierwsze pytanie? Drugie: czy owa polemika z Heideggerem nie jest jedynie tropem interpretacyjnym, przez który Sosnowski charakteryzuje własny tekst, podsuwają nam zupełnie fałszywe tropy? Na ile bezczelnie zagrał tym razem autor z czytelnikiem, tworząc widmowy przypis do nieistnienia i jak bardzo jego świadomość lub nieświadomość może zmienić recepcję tego tomu, niech każdy odpowie we własnej lekturze. Sosnowski prowokuje i niejako wychodzi naprzeciw naszym oczekiwaniom, po to, by pokazać znowu, że każdy schemat ulega w jego twórczości natychmiastowemu rozpadowi. Obok widmowej książki mamy równie widmową i amorficzną bibliografię przypisów (linki z datą dostępu to wszak kolejna próba uchwycenia nietrwałości, relatywizmu czasu i przestrzeni) oraz hipnotyczną wizję świata. Sosnowski po raz kolejny recytuje/resetuje wbrew wszystkim ("niewinnie bez serca i z daleka / doktor caligari recytuje świat"). "Poems" to kult cargo w pełni, a na sprzedaż wystawia się wielkie show: zegarki Timex, ignisparki, waginalia i fantomy, wokół których rozciąga się przepaść; fantazmatyczny sen w ciemności:
cóż było nam pisane jednostajna muzonoc z czasem bezdenna błaha i bez tchuwykwit snu i śnieć pleśń naciek ropa rdza.
Pierwodruk: "Poezjem" - strona BL