Rozmowa na odległość i harfy ogniowe (J. Bargielska "Bach for my baby")


Infancy conforms to nobody, „niemowlęctwo nie nagina się do nikogo, wszystko układa się podług niego” - tak mniej więcej wybrzmiewa w przekładzie na polski słynna fraza z eseju Self-Reliance R. W. Emersona. W trzech poprzednich tomikach Justyna Bargielska skrzętnie wykorzystała potencjał językowej niedojrzałości, układając słowa niczym drewniane klocki w nieustającej grze ze śmiercią, w próbach omówienia jej za pomocą poetyckich technik. Na plan pierwszy wysuwało się więc zaskoczenie, jako wynik umiejętnego zderzania przeciwieństw: delikatności z brutalnością, intymności z zewnętrznością, zachwytu z wyrachowaniem. Niektórzy krytycy nazwali ten typ wyobraźni surrealistyczną, inni podkreślali jej kobiecy wymiar, powiązany z bezbronnością i doświadczeniem macierzyństwa. „Zgodziliśmy się co do tego, że powinniśmy ze sobą mieszkać, / ale nie, że powinniśmy zamieszkać razem. Język / uratował nas przed życiem, inni kochankowie / nie mają tyle szczęścia” – pisze Bargielska w pierwszym wierszu (40 czarnych książek) z nowego tomu Bach for my baby (Wrocław, 2012). Po tych słowach możemy być pewni, że to kolejny udany krok w stronę zwerbalizowania swojej poetyckiej osobności.

Warszawska autorka, zeszłoroczna laureatka Nagrody Literackiej Gdynia za świetną prozę Obsoletki, powraca w wierszach do swojego lirycznego idiomu. Bach for my baby ponownie jest więc rozmową, fragmentem miłosnego dyskursu podmiotów, których istnienie w większości opiera się na narracyjnej mocy języka („Skończywszy z tobą rozmawiać, zobaczyłam, że idę / w absolutnej ciemności” z Co było złote, s. 12). Bargielska znakomicie odnajduje się w konwencji miłosnego wyznania, potrafi ją wykorzystać i przekierować. Pozostaje świadoma, że erotyczny dialog zawsze podlega prawu oddalenia, bo opiera się na nieobecności drugiej osoby. Niektóre z jej fraz mogłyby wręcz funkcjonować jako bon moty z nowego wydania słynnej książki Rolanda Barthes'a, np.: „Naszą miłością jest odległość” (Suknia barwy pogody, s. 13) czy „Jesteś tylko ty i właśnie ciebie nie ma” (Nowe buty, s. 33). 

Tym, co szczególnie zwraca uwagę, jest jednak energia poszczególnych zdań. O ile ramy wiersza umacniają się gdzieś między klasycznym wyznaniem a rozmową kochanków, wszystko co wewnątrz, próbuje te ramy nagiąć i rozsadzić. Pod wpływem doświadczeń i wątpliwości, które Bargielska upycha w tekstach, dyskurs miłosny rozpada się, ośmieszając sam siebie, ale też potęgując napięcie. Każda próba uwspółcześnienia go - uczynienia bardziej rzeczywistym i możliwym, zniesienia źródłowej nieobecności – wyprowadza nas poza język, poza narrację o pragnieniu i pożądaniu, zostawiając z niebezpiecznym pytaniem „co dalej?”:


Jeśli to prawda, Chloris, że mnie kochasz,
to nie wiem nawet, co mam zrobić z tym morzem,
które rozstępując się, połyka niesforne psy,
przypadkowe dzieci, statki z ich kapitanami,
miasta, kraje, światy. Pływam w tym morzu,
póki płynę do ciebie, Chloris. Jeśli mnie kochasz,
powiedz mi, co mam zrobić,
gdy zrozumiem, że w nim pływam, a już cię nie kocham.
(Chloris, s. 30)

Pytanie, które należy postawić przed wierszami Bargielskiej, dotyczy momentu wyjścia i sposobu konstytuowania się podmiotu. Jej bohaterka, świadoma tego, że „być kobietą” oznacza również „brać udział w grze”, zmuszona jest zawsze na kogoś się otwierać. Okazuje się jednak, że jest to otwarcie pozorne, a jej przysługuje prawo ucieczki. Wycofanie się w siebie, to również wyjście poza język, porzucenie miłosnego dyskursu i wyparcie się akcji. Być może w kontekście wiersza brzmi to dość paradoksalnie, ale jeśli pomyślimy o akcji jak o zasadzie regulującej przepływ czasu, to wsobność Bargielskiej będzie nie tylko odmową narracji, ale przede wszystkim próbą odnalezienia się w jakimś porządku:

To jest ten moment, w którym wszystko jest na swoim miejscu,
mąż przy stole, a nie mąż w pociągu,
dzieci donoszone w kojcach a upuszczone w otchłani,
pies w czystej pościeli a śmierć zawsze za progiem.
Nic, o czym chcielibyście pisać, się nie wydarzyło,
więc moc nie musi truchleć.
I nie truchleje.
Nikogo tu nie zapraszam,
z nikim się nią nie dzielę.
(Harfa daje radę, s. 10)

Tymczasem żadna Trwałość w naturze nie występuje i nie ma co liczyć na stabilność jako zasadę podtrzymującą, nawet w samym sobie: „Boję się tej bułki, bo nie umiem być ta sama / choćby przez dwa kolejne mgnienia oka” (Awanturystyka, s. 23). Nie istnieje wzór, który mógłby ułożyć stosunki między ludźmi i ukoić ich ewentualne troski. Nie ma też języka bez cierpienia; języka, który - jak mówi Bargielska - utratę zastępowałby nadzieją, nie będąc równocześnie formą przemocy, aktem wpisania w ramy i uprzedmiotowienia:

Prawidłowe równanie, w którym wiarę
da się bezstratnie zastąpić tęsknotą, język,
w którym mogłabym zostać tak bezboleśnie zbawiona,
który miałeś mi wymyślić, a nie wymyśliłeś,
to by było dla mnie degradujące.
(Dwa lusterka, w tym jedno powiększające, s. 18)

W nowych wierszach bardzo wyraźnie – choć z niemałą dawką humoru – odciska się więc napięcie związane z balansowaniem między świadomością siebie, a świadomością bycia cudzym: obrazem, partnerem, kochanką. To, co urzekało w Dwóch fiatach czy Obsoletkach, jest również mocną stroną tego tomu. Poetka potrafi bowiem odnaleźć ton, który bez patosu mówi o najważniejszych sprawach, zwykle zupełnie strywializowanych lirycznie. Jest w tym wiarygodne i zaskakujące zarazem pomieszanie macierzyńskiej dojrzałości z dziecięcą naiwnością, która opiera się prostym wzruszeniom. 

Bargielska zawsze pisze wobec śmierci i próbuje oswajać nieobecność drugiej osoby, partnera jej poetyckiego dialogu - również czytelnika. Stara się zarazem pozostać możliwie blisko języka, jakby swoją rozmowę prowadziła nie z owym nieobecnym ukochanym (dzieckiem, mężem, kochankiem, światem), ale z samym językiem, z jego potencjalną sztucznością i wpisaną weń utratą. Jeśli nad czymś szczególnie czuwa, to właśnie nad przekłamaniem, i nie chodzi tu o autentyczność przeżyć, ale o zgodę między tym, co mówione, a tym, co wymyka się nam mówiącym (do) siebie. Podmiot jej wierszy pozostaje pomiędzy światami, a czasem przemawia jakby spoza własnej śmierci. Mówi równocześnie w przeszłość i przyszłość, wciąż doświadczając tych, którzy odeszli (zarówno dosłownie, jak i metaforycznie). Jeśli z czymś - prócz nieobecności - musi się zmagać, jest to zmaganie z samą rzeczywistością, z jej nieustającym pragnieniem konfrontacji, oczekiwaniem od nas nowych działań i wciąż ponawianych otwarć. 

Bach for my baby jest tomem bardzo intymnym, pozornie łatwym w lekturze (podobnie jak inne książki Bargielskiej), ale trudnym do takiego właśnie otwarcia. It's only for my baby - zdaje się mówić poetka, i owa „mojość” sprawia, że czytelnik czuje się niczym intruz, który niedyskretnie wchodzi w środek miłosnej rozmowy. Ale zawsze jest w nim też coś z samego kochanka - spóźnienie, niemożność uczestniczenia, dzielenia miejsca i czasu z bohaterką wierszy. Być może dlatego gorycz tych tekstów wydaje się tak dotkliwa, a każde zawahanie frazy tak bezpośrednio odczuwalne. Powtórzymy jednak za Bargielską z jej drugiego tomu: "(...) Ta miłość / to tylko ramka. Za to w grudniu / ma być kilka przedziwnie jasnych dni” (Ding, [w:] China shipping, s. 16). Na ową "przedziwną jasność" odpowiada w nowej książce „niesamowite piękno”, „zupełnie inne piękno” ostatniego wiersza (Inna Róża, s. 35). Tutaj nie ma już wątpliwości, które towarzyszą językowi poetki, nie ma prób ucieczki od miłosnych zobowiązań, od ram dyskursu. Króluje za to solarna afirmacja córki. Jej Obecność tożsama jest z jej Pięknem i nie wahajmy się użyć tu wielkich liter: mówimy o konkretnym przypadku, ale jego intensywność staje się antytezą całego tomu. Ta obecność, zintensyfikowana siłą matczynego uczucia, okazuje się też zasadą, która podtrzymuje świat, "jest jedyną nadzieją / tego świata". I z taką niepojętą, niemalże mesjańską nadzieją, pragnie zostawić nas nowy tom Bargielskiej.  


____________________

Justyna Bargielska, Bach for my baby, Biuro Literackie, Wrocław 2012, s. 40.

Pierwodruk: "Wyspa" 2012, nr 4, s. 157-159,