Ta dwa cele niby się wykluczają,
ale jednak coś je łączy, i dotyczy to sedna poezji Zajączkowskiej. Jest to
pisana w pierwszej osobie, na ogół liczby pojedynczej („moje”, „ja”), liryka
zachwytów i westchnień nad drobinami, ale taka, którą w sposób oczywisty kieruje
się do drugiego człowieka, która szuka czytelnika, szanuje go i pragnie
porozumienia. Ta komunikatywność wiersza ma jednak też swoją drugą stronę:
przesadną łatwość odbioru, filozoficzną prostotę oraz oparcie całego potencjału
na wrażeniowości lub podstawowych, lingwistycznych grach. Ilekroć doceniam
kunszt tak poprowadzonego minimalizmu i jego emocjonalną wstrzemięźliwość,
tylekroć natykam się właśnie na wątpliwości natury intelektualnej – bo przecież
Zajączkowska pisze w modelu różewiczowskim, wiesze z założenia filozoficzne,
egzystencjalne, problematyzujące kwestię człowieczeństwa i miejsce człowieka w
świecie szeroko pojętej przyrody. Przecież, na fali ekokrytycznych mód, z
którymi wpłynęła w samo centrum naszego życia literackiego, z pewnością poszukuje
też trzeciej drogi, zdroworozsądkowego pokonania przepaści między
scjentystyczną paranoją big data i humanistyczną dezynwolturą idiomu.
Ale w tym poszukiwaniu „wiersze z piachu” (nawet ta kolokacja jest takim
„przyjemnym” kalamburem, zakładam, że wkalkulowanym) sprowadzają się głównie do
łączenia światów, do zestawiania ze sobą doświadczeń z życia codziennego, życia
zawodowego wziętej badaczki od biologii roślin oraz poetyckiego życia z
wierszem, a więc typowo XX-wiecznych problemów referencji, zapisu doświadczenia
i granic lirycznej wyrażalności.
Poetycki topos (nie)wyrażalności ma
u Zajączkowskiej charakter bardzo uniwersalny, by nie powiedzieć – ogólnikowy.
Dotyczy pytań o „ja” i „nie-ja”, o istnienie w szczególe i w ogólności, o
jednostkę i jej socjalizację, wreszcie o drobiny (atomy, cząsteczki, ziarnka
piasku) i złożone struktury, które definiujemy jako spójne całości (choćby
organizmy żywe). Raczej nie istnieją w tych wierszach problemy społeczne,
polityczne czy estetyczne, które wychodziłyby poza bardzo szkicowe zarysowanie kontekstu
funkcjonowania podmiotki, badaczki i matki, oraz ewentualnie kilka jej zderzeń
z rzeczywistością współczesnej Polski. Ale przecież zawsze jest las –
zrównujący, egalitarny, zapraszający w swoje zielone poszycie, las jako królestwo
obcości i obietnica transgresji dla zmęczonego mieszczucha.
W wierszu różnicowanie
poetka deklaruje: „komórki płatków wiśni z japońskich akwareli, / milczenie pni
sosen słoną zimą. // Nie widzę różnicy” (s. 18). Programowo nie widać jej
między ludźmi a fauną i florą, między światem i jego przedstawieniem, planem
ogólnym i planem szczegółowym (ten sam motyw, ale nieco bardziej pesymistyczny,
wygrany zostaje w tekście ogień zgasł). Kiedy Zajączkowska zmienia perspektywę
i ucieka od antropocentryzmu, robi to tylko na chwilę, jak choćby w kolejnym „przyjemnym”,
konceptualnym utworze bajeczka, który zaczyna się od klasycznego „dawno
dawno temu” i tak też się kończy, ale cała zawarta w nim historia sprowadza się
do jednego wersu: „żyli Jaś i Małgosia, umarli Jaś i Małgosia” (s. 53). Reszta
to retorycznie rozbudowany topos początku i końca, w którym podstawową rolę
odgrywa przyroda – nazwy drzew, gór i lasów. Koncept to udany, całkiem zabawny
nawet, mierzący ludzkie życie skalą znacznie je przekraczającą i tym samym
znajdujący dla niego tyle zainteresowania, ile z początku znaleźli Entowie dla
wielkiej wojny w Śródziemiu. A jednak ta skondensowana historia, mimo pozornej nieważności,
mimo zapadania się w mroki przyrody i odmęty czasu, skrzy się z tego jednego wersu.
I takie są też w większości wiersze Zajączkowskiej – starają się ukazać drobinę
na tle całego kosmosu jako zagubione lub strząśnięte z ubrania ziarenko piasku,
ale równocześnie w tym ziarenku (jak w tytułowym wierszu piach,
zamykającym książkę) chcą one zawrzeć cały kosmos, pulsujący, zmysłowy i bardzo
ludzki.
Że bywa to ckliwe? Że bywa jednorazowe, bo koncept się szybko zużywa? Ano bywa. Jest też sentymentalne w ten auratyczny sposób, który każe wracać do niektórych miniatur jak do medytacji, jak u Ewy Lipskiej, z którą najbardziej się ta poezja kojarzy. Nie odkryjemy w wierszach Zajączkowskiej jakiejś szczególnej prawdy, poza prawdą jednostkowego życia, ale uobecnimy na chwilę ulotny moment zapisu, zdający relację z upływającego czasu. To takie programowe przejście od mówienia do bycia, w którym człowiek opornie przeciwstawia się wszelkiej przemianie: „[B]o ja mam dwie nogi, parę oczu, uszu / i jedną całkiem skończoną głowę, / a wszystko to coś waży jeszcze przecież / i stawia opór. / teraz idzie całe w jakimś lesie, okropnie depcze piach” (s. 60-61). Kategorią oporu, ale raczej tego materialnego (tarcia, ścierania się), niż intelektualnego, można by zapewne opisać całą relację ja-świat w piachu. Czasem dostrzeżemy więc inność (Warszawa) i nasze wyobcowanie z natury albo zwiedzimy kościół, który po litanii o narzędziach do obróbki drzew staje się „potwornie z drewna” (s. 58), bo cały świat podlega w tej poezji nieustannej pracy litoty lub hiperboli. Czasem uświadomimy sobie przemijanie w skali mikrokosmicznej (zegarek, magnetyzm), innym razem odczujemy przerażenie z nieuchronnej, wydarzającej się poza naszym spojrzeniem tragedii żyjącego świata (orki). Niektóre gry słowne czy pomysły zaskoczą, zwłaszcza te z początku, z zabawnej, post-mironowej, a przecież ostatecznie również programowej deklaracji ewolucje, rewolucje (s. 5):
Ja nie chcę wreszcie wstać na te dwie nogi,
gdy cała ślimaczę się w łóżku, płazińcuję,
śledzienniczę się,
przypłaszczam, granatkuję na leżąco i nic.
Sobie leżę.
I nie chcę przeistaczać się
w tę rybę, by potem
w żabę – jaszczurkę – małpę
i zaraz w tego wyprostowanego człowieka.
Nie chcę po tym żadnych jego rewolucji
(…)
Nie znajdziemy jednak podobnych
gier wiele, a nawet te sprawiają wrażenie zachowawczych, odżegnujących się od jakiegokolwiek
ontologicznego eksperymentu z formami życia czy głębszej refleksji nad
specyfiką języka poetyckiego (jak choćby u Joanny Mueller). Pozostaje emocjonalna
wstrzemięźliwość autorki, która zapewne nas ujmie, tak jak ujmują i wzruszają w
tych konwencjonalnie czułych momentach Ilona Witkowska czy Krystyna Miłobędzka.
Jeśli istnieje poezja centrum, będąca odpowiednikiem literatury środka w
prozie, taki wierszowany ekwiwalent powieści Olgi Tokarczuk, który dostarczy i
trochę zielonej refleksji o świecie, i odrobinę czułości, i dozę poczucia dziwności
przy żonglowaniu skalami egzystencji, to Zajączkowska doskonale dziś ten model realizuje.
Najciekawszy jest jednak nie on sam, ale związane z nim powolne przechodzenie programowego,
empikowego czytelnika od tandety religijnej w duchu księdza Twardowskiego do
problematyki ekologicznej. A że feelgood poetry miesza się w piachu z
temporalną refleksją o przemijaniu i z tęsknotą za materialnością języka? Gdyby
to była piosenka, pewnie mielibyśmy szlagwort.
___________________________
Urszula Zajączkowska, piach, Wrocław: Wyd. Warstwy, 2020, s. 64.
Pierwodruk: Arterie 2021, nr 1.