Podpłomyki (komentarz do zestawu wierszy K. Góry)

Zestaw wierszy Góry: zob w Kontencie

Jakie jest dziś miejsce poezji Góry we współczesnej polszczyźnie, po monumentalnym gruzowisku Nich i po katartycznym Kalendarzu majów, obsypanym pochwałami i – w końcu – nominacjami do nagród? Na pewno nie jest to miejsce marginalne, na uboczu, w jakiejś niszy języków niedostrzeżonych lub niedopuszczonych do głosu, jak zwykło się o nim myśleć. Jakby się Góra nie lokował i jakiego ataku by nie przypuścił na centro-liberalne pozycje naszych instytucji literackich, środek szachownicy należy chwilowo do niego. Ale wydaje się też, że ten potencjalny atak nie jest już tak radykalny, zwłaszcza formalnie; że w poezji Góry skomplikowane tornada i sestyny ustąpiły na dobre wierszom-gawędom, czeskim opowieściom i skondensowanym scenkom rodzajowym, bardziej czytelnym, nieco łatwiejszym w obsłudze. Prezentowane tu teksty pochodzą w większości (poza Barwami, które ukazały się w antologii Biji Rojava!) z zapowiadanego tomu Dzień został w nocy. Wiersze z miłości i z nienawiści, który trochę przywodzi estetycznie na myśl Pokój widzeń, i są po nim dość luźno rozlokowane, więc raczej nie warto szukać łączącej ich linii narracyjnej.

Nie jest to też zestaw o czymś konkretnym.

O czym konkretnym więc nie jest to zestaw? Nie jest o Bogu. Tej Bogu. Nie jest o węglu i prawdzie. Tej prawdzie, której fundamentem na Śląsku był zawsze węgiel. Nie jest o braciach poetach – w wierze, w wierszu, w poświęceniu się sprawie wobec braku sprawy. Nie jest też o modlitwie za wszystkie zwierzęta i drzewa tego świata, za ich miękkie tkanki i naruszone sęki. Nie jest o ogniu, choć ten płonie w całym tomie i w każdym właściwie tekście na swój sposób, zupełnie niezależnie, trochę swawolnie, trochę złowieszczo, czasem dając chleb i ciepło, czasem wieszcząc zniszczenie.

Gdzie ma miejsce wiersz, który konkretnie nie jest o ogniu? Na przykład na skłocie, gdzieś nieopodal, na wsi, na zadupiu, gdzie po prostu dogasa ognisko, a wokół niego zebrała się grupka przypadkowych ludzi – przybyłych i lokalsów („poeci, skłotersi, paru spragnionych”). W myśl pewnej wpływowej teorii politycznej powinniśmy określić ich jako motłoch, a więc ludzi, których w swoich ramach nie potrafi uwzględnić filozofia polityczna nowoczesności. Są wywrotową resztką każdego planu modernizacji i każdego procesu stawania się suwerennego ciała politycznego. Siedzą przy ognisku, palą gałęziami, potem deskami. Korzystają z tego, co jeszcze nie odgrodzone. Patrzą. Może doznają w tym płomieniu epifanii? Przerażająco smutnej, bo zwiastującej przejście od tragedii do komedii, przejście stricte wizualne – wykrzywiającej się szczeliny uśmiechu jak w greckiej masce. A jednak zdaje się ono nieuchronne – dla nowoczesnego wiersza i nowoczesnego człowieka. Komedia to jedyny dostępny nam dziś paradygmat przeżywania świata w stanie permanentnej rozpaczy, śmiechu na granicy. To ta sama istota trywialnej śmieszności, którą wydobywał ostatnio w Zabawnym i zbawiennym Adam Kaczanowski (2020). Można czytać wespół. Sto pięćdziesiąt lat po Balzacu nie ma w palonej desce mistycznego ikonoklazmu. Ikonki nie płoną. Ikonki się zrzuca z pulpitu do kosza.

Jest z tą poezją trochę jak z biogramem autora: poeta to ktoś, kto zbiera rzeczy, układa je na sobie, a potem przenosi gdzie indziej, spala lub rozdaje. I tak w kółko. Nie zdołałbym wyliczyć i przytoczyć wszystkich wystąpień żywiołu ognia w tych kilku dotychczasowych tomach Góry, a wyczerpałby się limit znaków tego krótkiego omówienia. Powiedzmy, że ten z ostatniego wiersza – Naruszonych sęków – bliższy jest zdaniom „Przystępowanie, przystąpienie / oczu do gasnących płomieni” (z Kalendarza majów) niż frazie „Zwarty płomień w czaszce nocy” z debiutu. Chodzi w nim bowiem o pewien dostęp, a właściwie o brak dostępu – do istoty ognia, do prawdy nastroju, chodzi o gnozę dla nielicznych, którzy utworzyli/zawiązali momentalną wspólnotę. A może jeszcze o coś innego: o sam pasaż, ruch od niewiedzy do wiedzy, o ciąg „przepalenie”–„przeiskrzenie”–„przejście”, a więc o powolne „postępy płomieni”.

Najlepsze w nowych wierszach Góry (w nowych, tzn. tych po Nich) jest to, że nie wymagają komentarza. Może nie są proste, ale są dostępne, otwarte. Nie trzeba ich rozpisywać poetologicznie na schematach, śledzić kolejnych wariacji semantycznych i przekształceń, wypełniać braków syntaktycznych. Istnieje pewna stała, która utrzymuje wiersz na poziomie lekko wzniesionej, ale wciąż zrozumiałej historii z życia, jedno punctum – jakiś skręt tonacji lub wyraz (np. „oflis”, „mir”, „tanksztela”, czyli po śląsku „stancja benzynowa”) – które ten poziom fałduje, nawija wokół siebie, a potem następuje element gnomiczny, taka niby-puenta. Konrad Góra mówi wówczas jak wschodni mędrzec: o niczym i o wszystkim zarazem, bo słowo z wiersza nabiera w tej fałdce ciężkości. Oczywiście nie obyłoby się bez dialogu, bez mowy pozornie zależnej, bez cytatu dopowiedzianego przez wiatr, bo każdy obiekt czy byt może się okazać w tej przestrzeni sprawczym aktorem. Czym byłaby gawęda i czym byłby básník bez prawa do cudzego głosu?

Przede wszystkim jednak są to historie, w których mieszczą się różni ludzie i różne rzeczy, historie, które udzielają im miejsca, jakby udzielały schronienia w nielicznych, ocalałych językach. Czego ja mogę tym wierszom udzielić? Kilku filologicznych wskazówek? Mogę pogdybać nad funkcją przerzutni. Jest taka funkcja. Policzyć asonanse i aliteracje. I wspomnieć, że powtarzane „ulgi ulgi” zaczyna brzmieć jak pierwotny bulgot z Wata, a przy okazji zawiera w sobie konsonantyczne odbicie „gul gul”. Że słychać tu fascynację Świrszczyńską? Że w zbitce „węgiel ulgi” też mamy takie odbicia? Że zapowiadanemu tomowi patronują Skácel i Ritsos. Że wciąż piecze się w tych wierszach ten sam „chleb ścierań / o jeszcze”, co w Okopań poideł. Albo że Góra wciąż pracuje w składni. Odmienia przez przypadki w sposób nieoczywisty, bo w każdej odmianie chodzi mu właśnie o ten „przypadek”, który nie powinien był zostać wyartykułowany, a jednak wciąż może zaistnieć w systemie, czasem jako mutacja, czasem jako błąd („naruszonych sęków”, „ulgi węgle”, „byłyście nikimi”)? To wszystko chrust pod płomień. W najogólniejszej ramie chodziłoby o wyjątek i regułę, nie tylko językową; o to, że każdy z nas może być takim wyjątkiem, i jako taki skazany jest na podobną paradoksalność: nieistotności poszczególnego bycia w konfrontacji z mechanizmami uogólnienia, nieistotności wyjątkowej, jednostkowej historii wobec braku uniwersalizującej puenty. Może dlatego każdy wiersz Góry jest poszczególny i osobny, i każdy próbuje się z nami zbratać na swój sposób.