Oto słowo momo („Trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa” Marcina Podlaskiego)

„Trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa” Marcina Podlaskiego to drugi debiut roku 2020 w „zaangażowanej” serii Ha!artu, po której zawsze wiele sobie obiecuję. Podlaski był już jednym z laureatów Połowu w Biurze Literackim (2018), redagował „Rzyrador”, obecnie studiuje językoznawstwo i chyba możemy go też bez większych zastrzeżeń uznać za członka KSP. Każda z tych informacji jest na swój sposób istotna: biurowe i połowowe lektury widać w tej poezji doskonale, choćby w samym sposobie myślenia o konstrukcji tomu, o jego długości i projektowanych czytelnikach. Podobnie widać też wpływ krakowskiej szkoły (choć wywodzi się Podlaski z Torunia, tam studiował i to z tamtejszymi dykcjami – Prankego czy Dalasińskiego – powinniśmy go raczej łączyć). W KSP ferment języków, nakierowanych na eksperyment, połączył się ze swoistą nadwrażliwością emocjonalną, którą czasem jeszcze nazywam liryzmem, ale która z klasyczną lirycznością ma już niewiele wspólnego. Chodzi raczej o różnorakie eksperymenty nad „ja” i miejscem niekonfesyjnego podmiotu w najnowszej poezji. Studia językoznawcze nad językiem staro-cerkiewno-słowiańskim odsłoniły z kolei poecie nie tyle tradycję i tęsknotę za pięknem fraz Cyryla i Metodego, ile relatywizm językowych norm i konieczność ich nieustannego naruszania. I to chyba ta droga poprowadziła ostatecznie Podlaskiego do podjętego w „Trzystu cytrynach…” eksperymentu psychologicznego z językami schizofreników i schizofazją.


Jest to eksperyment ryzykowny z kilku powodów i zapewne autor zdaje sobie z tego sprawę, trudno więc bezkrytycznie podejść do jego debiutu. Po pierwsze, jest to wciąż pewien rodzaj uroszczenia, etycznie wątpliwego, bo jednak symulującego rzeczywistą chorobę (choć o samej schizofazji wiem niewiele). Jak twierdził Podlaski w jednej z rozmów: „Siadając do pisania tekstu przeznaczonego do cytryn, odpalam ten włącznik [schizofreniczny – J.S.] i staję się zupełnie inaczej percypującym świat człowiekiem. Staję się świadomym schizofrenikiem, odbieram rzeczywistość tak, jak osoba chora i wypowiadam się schizofatycznie jako podmiot dotknięty psychozą. Tworzenie wierszy do cytryn różni się diametralnie od całego mojego wcześniejszego pisania”. Ani z tą metodą twórczą nie sympatyzuję, ani za bardzo nie wierzę w taką możliwość działania poety – w natchnieniu jako stanie świadomej schizofazji. Nie odbieram jednak Podlaskiemu prawa do symulowania tego języka i takiego stanu, w ten sam sposób, jak język robotników symulował kiedyś Julian Kornhauser (choć żaden z niego robotnik), język ulicznych bab Miron Białoszewski, a ostatnio rzekomą dawną polszczyznę chłopsko-pańską Radek Rak. Nie wydaje się też, żeby autor pragnął w jakiś sposób mówić w imieniu chorych czy przemawiać za nich, w ich obronie, więc kwestie etyczności schodzą nieco na drugi plan, ustępując właśnie technicznemu, językowemu eksperymentowi.

Istotniejsze ryzyko pojawia się w tym eksperymencie w kontekście komunikatywności, kategorii problematycznej, niemodnej i przez niektórych w poezji najnowszej nielubianej, ale jednak kluczowej dla relacji poeta-czytelnik. Język schizofazji, który próbuje w tomie imitować Podlaski, nie jest językiem komunikacji, lecz ekspresji – jest w pełni zdominowany przez próby wyrażenia stanów podmiotu, z zupełnym pominięciem tych elementów, które składają się na efektywne porozumienie (np. prawidłowego identyfikowania rozmówcy, udrożnienia kanałów komunikacyjnych, zachowania koherencji i kohezji, itd.). Tymczasem z wierszem współczesnym jest przecież odwrotnie – nikt chyba nie twierdzi już w pełni poważnie, że ma on charakter głównie ekspresywny, że powinien w pierwszej kolejności wyrażać emocje lub ewokować metafizyczne doznania, nie zaś służyć skomplikowanej, intelektualno-emocjonalnej grze z racjonalnym przecież odbiorcą (to taka rada dla młodych poetów, którą powtarza się na każdych warsztatach – pamiętajcie, że nie piszecie już do szuflady, więc wasz tekst nie może zupełnie ignorować czytelnika). Być może jednak Podlaski ma nieco inną koncepcję wiersza, na co wskazywałyby jego ciągoty do tradycji młodopolskiej, ku Micińskiemu i Przybyszewskiemu. W tym wypadku nie chodzi wcale o tandetną symbolikę, ornamentacje językowe i dekadencki marazm (może trochę o muzyczność frazy, bo ta ma duże znaczenie w „Cytrynach…”), ale właśnie o ekspresywną, romantyczną jeszcze koncepcję języka, którą zawdzięczamy Schillerowi i Heglowi. „Ja” odkrywa siebie poprzez język, którego używa, za każdym razem od nowa, nie mogąc poprzestać na raz wypowiedzianej prawdzie. Samo dla siebie stanowi wiec zagadkę, ale brak jej ostatecznego rozwiązania i gwałtowne uświadomienie sobie tego stanu u Podlaskiego wzmaga paranoiczny charakter tych poszukiwań.

Zaraz po natchnieniu, nadającym tekstowi podstawowy kierunek, rozpoczyna jednak poeta cyzelowanie – długie i żmudne, bo sam blok podstawowych tekstów do „Trzystu cytryn…” miał już wiele wersji, redagowanych i komentowanych przez różnych poetów, krytyków i przyjaciół autora (czego możemy się dowiedzieć z wywiadów, ale też z kończącej tom noty odautorskiej). W pewnym sensie Podlaski patrzy na schizofazję właśnie jak językoznawca, a nie podmiot chorobowy – przeprowadza chłodną analizę tego, co się w tym języku dzieje i dokąd może nas zaprowadzić jego symulacja. I tu pojawia się element „zaangażowany społecznie”, który połączyć możemy tak z praktyką autora w „Rzyradorze”, jak i z samą serią ha!artu. Choroba umysłu jest chorobą języka, ta zaś staje się chorobą rzeczywistości, która w znaczniej mierze składa się dzisiaj z dyskursów. Można by oczywiście powiedzieć, sięgając po Freuda, Lacana i dalej, aż do Guattariego, że Podlaski przypuszcza w ten sposób bezpardonowy atak na kapitalizm i na jego sposoby różnicowania rozsądku i szaleństwa oraz produktywnego zarządzania nimi. Ale chyba aż tak bezpardonowy ten atak nie jest. Powiedziałbym raczej, że ponad antysystemowe, polityczne ukierunkowane psychiatrii wybija się tutaj inny problem, bardziej tradycyjny i mniej ideologiczny – relacji jednostki (podmiotu) do rzeczywistości jako obiektu już na zawsze utraconego. To niemożność mimetyczna, brak jakichkolwiek pewnych, stabilnych wiązań między językiem, emocjami, spostrzeżeniami i światem zewnętrznym, prowadzi do rozchwiania, a potem zupełnego zaniku kategorii prawdy, kłamstwa i fikcji. „Trzysta cytryn…” zaprasza więc do świata bardzo nam współczesnego, ale pozbawionego racjonalnych hamulców, typowych pooświeceniowego umysłu. Na powrót mieszają się w nim porządki religijne i sekularne, demony i technologie, a magia i miecz to tyleż fantazja z piosenek metalowego zespołu, ile powracający w glorii św. Jerzy, który akurat zadziobał smoka.

Pamiętam doskonale, jak w jednym z numerów „Kontentu” Łukasz Żurek przejechał jak walec po zamieszczonym tam wierszu Podlaskiego „Wygładzanie”, nazywając go – w ironicznym nawiązaniu do tytułu – poezją gładką, swoistym krytycznoliterackim samograjem, odpowiednio rozegranym warsztatowo, ale nie wnoszącym niczego do doświadczeń czytelnika. Wiersze z „Trzystu cytryn…” z pewnością gładkie już nie są. Różne czcionki i ich rozmiary oraz wizualne myślenie o tekście utrudniają cytowanie. To też zupełnie inna poetyka – formalnie i stylistycznie, bo w naśladowaniu schizofazji przypomina raz to futurystów, innym razem nawiedzone, bardziej radykalne prorocko momenty Domagały-Jakucia (bez żadnych aluzji), a nawet wulgarno-erotyczne, postrimbaudowskie wojaczkizmy:

dano mi cynk z piekła dano mi
władzę nad czwartą częścią siebie
chciałem i to zabić chcę i to zabić
będę chciał zabić i to
tylko kwestia czasów
(„niepoczytne i niepoczytalne”)

Nie są to też utwory gładkie w strategiach konstruowania sensu, bo właściwie nie do końca wiadomo, dokąd chce nas Podlaski poprowadzić i jaka intencja stoi za tym eksperymentem. Nie są gładkie, bo stosują wcale nie tak popularną dziś lirykę maski – mówią zza wyraźnie skonstruowanego bohatera lirycznego, który jako podmiot rzeczywiście wypowiada się z wnętrza schizofazji, czytelnik zaś musi filtrować jego komunikaty przez dodatkowe sito.

Z pewnością jednak „Trzysta cytryn…” to kolejna odsłona sygnalizowanego przeze mnie już kilkukrotnie nowego katastrofizmu w naszej poezji – zglobalizowanego, dyskursywnego, korzystającego z postsekularnej symboliki, żeby opisać zachodzącą wokół nas katastrofę nagiego, subsumowanego pod kapitał, prekarnego życia. Pytanie – czy ten kastastrofistyczny obłęd, który od teorii spiskowych płynnie przechodzi do zagłady wszechświata, a od profetycznych gromów przeskakuje do skatologicznego bełkotu („(powstań o panie wystąp przeciw niemu i powal go) / mielą zwłoki boże to wszystko jest / me t o d y c z n e / to przeraża ten ewidencyjny porządek zagłady”), to wyłącznie obłęd podmiotu lirycznego? Czy jego rozwój mamy więc śledzić tak, jak śledzimy losy McMurphy’ego w Locie nad kukułczym gniazdem, czy też z obłędu tego powinniśmy wyciągnąć pewne wnioski na temat współczesnej kondycji języka, podmiotu i świata?

W tym pierwszym przypadku byłoby to nie tylko postępujące szaleństwo, które przechodzi w prorocze tony, w jakieś samoutwierdzanie się podmiotu w jego dziejowej misji, ale przede wszystkim droga przypominająca trochę tę Tkaczyszyna-Dyckiego – do nadania samemu sobie nowego imienia, do rozpoznania się w figurze Szawła, a więc swoiste odwrócone objawienie. Ukonstytuowanie się podmiotu jest u Podlaskiego równoznaczne z unicestwieniem świata albo jego rychłą zagładą, tak jakby „ja” i „rzeczywistość” wzajemnie się odpychały. Tom ten chce zarazem uchodzić za swoisty wybrakowany, zaszumiony i pełen usterek zapis magnetofonowy z typowej sesji z pacjentem paranoidalnym. Sam nie jest jednak sesją terapeutyczną, tylko opowieścią o wieży Babel, zapisem katastrofy języka, który nie tylko zrywa połączenia fatyczne, ale też – wraz z osłabianą intencją ośrodka mówiącego – zatraca zdolność tworzenia lub nawet sugerowania znaczeń. Dlatego tak trudno wyciągnąć z „Trzystu cytryn…” jakiekolwiek wnioski na temat naszego świata lub odnieść cały proces poetycki do nas samych. Te fragmenty, które zwykliśmy w poezji łączyć z orzekaniem o rzeczywistości albo z konstruowaniem płaszczyzny reprezentacji, u Podlaskiego są tylko częścią maksymalnie zsubiektyzowanego monologu nieistniejącego przecież bohatera, poddanego laboratoryjnej obróbce.

Najstraszniejsze w tym tomie jest jednak chyba to – i to jest właśnie druga linia interpretacji – w jaki sposób do tego oscylującego wokół schizofrenicznego języka, sztucznie skonstruowanego podmiotu, docierają informacje i echa z naszego świata. Pewne zdania każdy z nas kojarzy, a przynajmniej z łatwością rozpozna charakterystyczne stapianie się nieprzystających do siebie dyskursów w codziennym monologu, w potoku słów, który nie może się zatrzymać ani ustabilizować: „widzi pan tamtych ostarbejtrów / oni robią te szosy tak żeby pękały”, „ciało twoje żebro twoje tak zarządził pan bóg / który jest wirusem nuklearną bronią arcykapłanów / z pokolenia lewiego mówię prawdę tak pisze w piśmie”, „ZŁY cieszy się ze swoich eko i homo zastępów / kiedy nie realizujemy PLANU ŻYCIA”. Znajdziemy je w natchnionych rozmowach ze znajomymi, w monologach z komunikacji miejskiej, w przypadkowych spotkaniach w sklepach i na forach pod artykułami z popularnych gazet, w prozie Pilipiuka i w esejach Brauna. Ten potoczysty bełkot, wspierany grozą i religijną profanacją, napędzany lękiem i zabezpieczający pusty, lękowy podmiot-profetę, znamy niestety nie tylko z filmowych przypadków paranoidalnej schizofrenii. Szaleństwo jest wokół nas i czasem zakłada racjonalne maski. Tych chyba boję się bardziej, niż creepypasty z Momo („LUDZIE NIECZYŚCI SPALĄ TESTAMENT / a po miłości bliźniego / zostaną liźnięcia // oto słowo momo / best keep one eye open when you’re sleeping”). Jak napominał nas przed laty Szczepan Kopyt w nie mniej profetycznym, ale zupełnie inaczej wybrzmiewającym kazaniu: „bój się tylko samego strachu bo to stan w którym nie można żyć dłużej / tak jak w permanentnym stresie którym karmi się branża i brandzlują ci / których prawdą jest medium” („szpitale” z tomu „buch”). Podlaski nie stara się tego strachu oswoić ani pokonać. Próbuje nadać mu poetycki kształt.

_____________-
M. Podlaski, Trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa, ha!art, Kraków 2020.
Pierwodruk: „Strona Czynna”