O krytyce, która jest (posłowie do antologii „Kontent wybrany: 2017-2020”)

Antologie tekstów krytycznych niepoświęconych konkretnemu autorowi to dzisiaj rzadkość, nawet jeśli mają zbierać działalność jednego tylko czasopisma lub jednego środowiska krytycznego. Ostatnią istotną, która przychodzi mi do głowy, jest Była sobie krytyka…, a to przecież rok 2003, prawie 20 lat temu. Zwykle w takich sytuacjach podkreślało się znaczenie samego gestu antologijnego i reprezentatywny charakter tekstów, który miał stanowić podstawę dla przyszłych, metakrytycznych badań. W kontekście tej antologii byłbym jednak z takimi stwierdzeniami wyjątkowo ostrożny, bo z pewnością gra nie idzie o aż tak wysoką stawkę. Chodzi raczej o pewien gest utrwalenia, przypominający podobny z ducha, środowiskowy pomysł portalu Niewinni-Czarodzieje.pl Żeby nie prysły (2020). Wybór, z którym mamy tutaj do czynienia, „nie jest […] żadnego rodzaju domknięciem KONTENTowej pracy, jest jej chwilowym, na pewno nie ostatnim, podsumowaniem”, jak pisze w przedmowie Weronika Janeczko, jedna z redaktorek pisma. Ale czy rzeczywiście jest już co podsumowywać? 

Załóżmy, że tak, że wykształciła się wraz z „KONTENTem” pewna specyficzna forma komunikacyjna, otwarta nie tylko na artystyczne i krytycznoliterackie komentarze, ale też na złośliwości, ironię oraz odczytania odważne, a czasem nawet brawurowe. Oprócz niej podsumowujemy (tzn. redakcja, a ja przy okazji i mimochodem) jednak przede wszystkim stabilizowanie się i powolne wygasanie młodzieńczego zapału i energii, które wiązały się od początku z „fanowskim” właśnie, otwartym i bardzo egalitarnym charakterem pisma. Można powiedzieć, że dla wszystkich jego redaktorów i redaktorek była to prosta droga na nasze pokraczne „salony”, choć oczywiście zasłużona, poparta ciężką pracą, jakże pomysłowym animowaniem życia kulturalnego oraz ciągłym doskonaleniem umiejętności warsztatowych. „KONTENT” zaczynał – w moich oczach – jako pismo środka, raczej estetyczno-literackie, niż polityczno-społeczne, najbliższe w swoim charakterze „Pro Arte et Studio”. Nikt się chyba wówczas nie spodziewał, że na jego łamach nie tylko zakotłuje się od przeróżnych estetyk, politycznych gestów i głosów młodych buntowniczek, ale też że przewinie się przez nie całe pokolenie krytyki o różnorodnych temperamentach, ze szczególnym uwzględnieniem „momentu politycznego” późnych roczników osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. 

Janeczko wspomina w przedmowie o programowym nieuprzywilejowywaniu akademickiego tonu na łamach pisma. Czy to się udało w samej antologii? Moim zdaniem raczej nie, choć przecież zbiór ten mimo wszystko próbuje pokazywać możliwie różne tonacje współczesnego komentowania wierszy. Rozpoczyna go filologiczny szkic Marty Koronkiewicz o wierszach Joanny Oparek, a zamyka erotyczny, właściwie poetycki komentarz Alicji Duszy do tekstu Przemka Suchaneckiego. Oczywiście od początku – jako uczestniczący w tych nowych formach dialogu trochę po omacku, trochę z premedytacją – widziałem „KONTENT” jako pismo, w którym można pozwolić sobie na więcej swobody, na szaleńcze czasem gesty, które z perspektywy naszej ułożonej w hierarchiach i strukturach uczelnianych krytyki brzmiałyby niedorzecznie. Do dzisiaj piszę te KONTENTowe komentarze do zestawów wierszy z pewnego rodzaju nonszalancją, z poczuciem, że teksty te rządzą się nieco innymi prawami, niż najbardziej nawet osobisty szkic o poezji na łamach „Odry” czy „Twórczości”. Ale jak by na to nie patrzeć, większość z najciekawszych klawiatur „KONTENTu” – również tych, które udało się przedrukować, bo nie zgodziło się na to niestety sporo autorów i autorek starszego pokolenia, zapewne w obawie przed nadmuchanym ostracyzmem z powodu „źródeł finansowania” – ma raczej akademicki charakter. Owszem, autorzy nabywali doświadczenia w ostatnich latach, często wraz z rozwojem pisma, ale swoje pisanie i myślenie o literaturze ustalali w zgodzie z uczelnianym kanonem, modami teoretycznymi i sposobami reorganizowania pola literackiego. Sprawdźmy: Koronkiewicz (doktorka), Sala (doktorantka), Skurtys (doktor), Nowacki (redaktor najbardziej akademickiego z pism młodoliterackich, czyli „Małego Formatu”), Świątkowski (doktorant, nauczyciel), Rojek (doktor, nauczyciel), Żurek (już doktor? jeszcze nie?, w każdym razie warszawski literaturoznawca), Kaczmarski (doktorant), Górnicka i Kraj (na razie jeszcze studenci, ale już za chwilę zapewne wyróżniający się doktoranci), Pietryga (doktorant), Wiaderny (drugi redaktor „Małego Formatu”), Wieczorek (doktorant), Borkowski (doktorant), Nawrot (doktorantka), Dusza (doktorantka). Naliczyłem chyba tylko trzy osoby, które nie są obecnie związane z uczelniami i niekoniecznie wprost z filologiami, ale pewnie nawet je trzeba by dopiero zweryfikować. Chcąc nie chcąc otrzymujemy zatem wybór, który przedstawia nie tyle różne stronnictwa i estetyki w naszej najmłodszej krytyce, ile zapisuje pewną poboczną, hobbystyczną niekiedy, drogę młodych badaczy literatury i kultury. A może po prostu nie ma innych piszących? Może całe to pole o nazwie „najnowsza poezja w Polsce” składa się właśnie z poetów, „młodych, obiecujących badaczy” oraz ich nieco starszego, profesorskiego już grona, które gra w trochę inną grę i robi to na ogół na własnych zasadach?

Oczywiście w całej antologii brakuje wielu głosów i brak ten jest dla mnie, regularnego czytelnika „KONTENTu”, bardzo odczuwalny. Nie ma choćby zaczepnego tekstu Dawida Kujawy o poezji Waldemara Jochera z pierwszego numeru, z niezrozumiałych dla mnie powodów nie ma samej Weroniki Janeczko (!) i depresyjnej lekkości Krzyśka Sztafy, nie ma Soni Nowackiej i Anny Mochalskiej, Dawida Gostyńskiego i Adama Partyki, Antka Zająca, Michała Kozy i Michała Trusewicza, brakuje też krytyków z magazynu „Wizje”, a z pokolenia nieco starszego krytyczek o wyrazistym głosie i osobowości, które przychylnym okiem patrzyły na pismo od jego początków, np. Anny Marchewki i Anny Kałuży. Wymieniam te wszystkie nazwiska, żeby pokazać, że przez „KONTENT” przewinęło się całe pokolenie piszących o wierszach (i piszących wiersze), którzy próbują dziś nadawać ton najnowszej poezji i którzy coraz wyraźniej dochodzą do głosu, ale też kilkoro ich mentorów, wykładowców i profesorów. Jakkolwiek niekoniunkturalnie i egalitarnie myślelibyśmy więc o ruchu krytycznoliterackim, który się na łamach „KONTENTu” wydarzył, jest to nadal ruch rozwijający się w swoistej symbiozie z uczelnianą filologią, w poszanowaniu autorytetów i wraz z opanowywaniem (lepszym lub gorszym) języków nowej humanistyki.

Jest taki stary tekst Janusza Sławińskiego, który zna każdy filolog polski, a już na pewno każdy krytyk literacki w kraju – Funkcje krytyki literackiej. Jego historyczne słabości wynikają oczywiście ze strukturalistycznej taksonomii, pragnienia ostatecznego zapanowania nad modelami komunikacji literackiej i wyeliminowania kategorii przyjemności z refleksji o literaturze. Warto jednak wskazać na jego mocne strony, a takowych jest sporo, począwszy od zbudowania wizji wieloaspektowego pośrednictwa krytyki w funkcjonowaniu dzieła literackiego (często dziś podawanego w wątpliwość, niesłusznie moim zdaniem), a skończywszy na zarysowaniu zbioru funkcji, które z różnym nasileniem, w zależności od celu i temperamentu piszącego, występują w każdym tekście krytycznym i prowadzą ostatecznie do rozmaitych modalności. Można powiedzieć, że krytyk, jak wolny elektron, przyłącza się w różnych momentach do produkcji sensu, zarówno od strony dzieła/tekstu (wielcy hermeneuci i dekonstrukcjoniści), wydawcy (cenzorzy i recenzenci wydawniczy), odbiorcy (krytyka pedagogiczna i praca u podstaw pola literackiego), jak i samego autora (choćby tacy krytycy „towarzyszący” jak Henryk Bereza czy Karol Maliszewski…). Każdy taki tekst jest oczywiście procesem sprowadzania nieznanego do znanego, jest swego rodzaju mapowaniem pola, często po omacku, ale na ogół ze świadomością, że bierze on udział w jakiejś wymianie i że nie może pozostawić swojego czytelnika z tyłu, z dala od przebiegu myśli piszącego. 

Kluczowa pozostaje dziś w krytyce funkcja informacyjna, umiejętność interpretowania i wartościowania, budowania kontekstu i tworzenia obrazu samego dzieła, a więc dekodowania i rekodowania, jak brzmiało to w strukturalistycznym żargonie. Nieco mniej istotne okazują się funkcje operacyjna – zdolności współtworzenia literackiego pola, animowania dyskusji, wywoływania do głosu, ta właśnie dialogiczność, która leżała u podstaw „KONTENTu” – oraz metakrytyczna, z całym bagażem problematyzowania samego procesu pisania, kreowania własnego „ja” jako osobnej instancji i wysupływania mu miejsca pomiędzy zastanym już dziełem i oczekującym na oddźwięk czytelnikiem. Z kolei postulatywności, programowości, żądania od literatury konkretnych rozwiązań formalnych lub tematycznych jest we współczesnej krytyce najmniej i dobrze to widać również w tej antologii. Nawet słynny epizod zaangażowania lewicowego, wkroczenia polityczności w jej poststrukturalnym wariancie, miał raczej charakter opisowy niż postulatywny. Poszczególne głosy starają się więc towarzyszyć wierszom, czasem bardziej poetycko, czasem przy wykorzystaniu klasycznych narzędzi filologicznych, podstaw opisu tropów literackich, figur i innych zabiegów semantycznych. Raczej nikogo nie wiedzie tu żadna szaleńcza Teoria i nikt nie pozwala sobie na daleko idące wybiegi, na eseistykę na marginesie wierszy albo impresje, zaledwie ocierające się o komentowany tekst (powtarzam – raczej, bo u początków takie przecież było założenie komentarzy do pojedynczych wierszy, żeby twórczo zdradzać i przekraczać bezpieczne ramy). Można powiedzieć, że model, który wypracowany został nieco automatycznie i oddolnie w obrębie pisma, wśród piszących z numeru na numer, jest przede wszystkim modelem bliskiego czytania, osadzonym w hermeneutycznej strategii śledzenia przebiegów sensu i próbach rekonstruowania go. Jest to jednak lektura lekka i całkiem przyjemna, bo komentarze respektują długość zestawów, a krytycy i krytyczki wstrzymują się przed pojęciowymi, specjalistycznymi i filozoficznymi szarżami, poprzestając na ogół na fachowych nazwach środków stylistycznych (z których najbardziej wyszukany to całkiem oswojona już jukstapozycja).

Jak słusznie stwierdza Świątkowski w przedmowie do drugiej części antologii, zbierającej tzw. onewierszstandy, „opracowania pojedynczych wierszy w zasadzie nie istniały poza podręcznikami do języka polskiego, a tam, oczywiście, znajdowały się same ramoty”. Zaprezentowane przez „KONTENT” teksty krytyczne – bo o wierszach nie będę się wypowiadał, większość z nich już znalazła swoje poczytne miejsce w nagradzanych i szeroko komentowanych tomach poetyckich – z pewnością ramotą nie są, ale nie są też raczej „opracowaniem”. Jeśli prowadzi je filologiczna rzetelność i pragnienie rekonstrukcji sensu, to z pewnością nie ma ona charakteru strukturalistycznego młota pneumatycznego, który – zwłaszcza w szkolnej, dydaktycznej postaci – potrafi wybić resztki życia z każdej płyty nagrobnej. Nikt tu nie rozkłada wierszy na elementy pierwsze i nie podejmuje się „interpretacji totalnej”. Raczej łapie się poszczególne wątki, konfrontuje teksty ze znanym już dorobkiem autorów i – co ciekawe – na ogół kibicuje ich dalszemu rozwojowi, polecając równocześnie uważniejszej lekturze. Nie sposób pominąć pomocniczej roli, jaką te przygodne teksty odegrały w samej recepcji wierszy, na ile przydały się potem jako materiał do przyszłych recenzji i szkiców, stanowiąc niejako przedpole profesjonalnej refleksji krytycznoliterackiej. Ich celem nie było pouczanie autorów, piętnowanie ich potknięć, wytykanie braków i tzw. „pustych przebiegów”, choć i takie fragmenty znajdziemy. O dziwo nie są to jednak teksty w jakiś niezwykły sposób dialogiczne – owszem, ta „młoda” krytyka prowadzi dialog, ale raczej ze sobą i między sobą, czytając się wzajemnie. W większości komentarzy z antologii mamy wrażenie, że krytycy panują nad wierszami, że podchodzą do nich z ostrożnością, ale ostatecznie tryumfują i pacyfikują je, zdobywając się na rozumiejące i uspójniające odczytania. Są to dokładnie te przyzwyczajenia i strategie ujarzmiania sensu, przeciwko którym buntuje się w przedrukowanej polemice Paweł Harlender. 

Mimo lekkości wielu komentarzy i raczej swobodnej dezynwoltury niż pojęciowej jednorodności, autorzy z rzadką pozwalają sobie na daleko idące, literackie gry i poetyzacje. Mówi to z pewnością coś ciekawego o współczesnej młodej krytyce poezji – że nawet jeśli w sferze poglądów politycznych i społecznych wybiega ona daleko w przyszłość, to w swoim socjolekcie respektuje pewne granice odrębności gestu poetyckiego i krytycznego, znacznie bardziej obwarowanego racjonalną „rzetelnością”. Okazuje się, że poza sferą blogów i zupełnie amatorskich uniesień, spisana rozmowa o poezji w mniejszym lub większym stopniu reprodukuje dziś język polonistycznej poprawności. Można oczywiście rozpoznać pewne dominanty stylistyczne autorów, ich preferencje i dynamikę językową, zwłaszcza gdy mamy w samej antologii dwa teksty spod jednego pióra, ale z pewnością żaden z tych komentarzy nie zmienia się w straceńczą szarżę językową bez trzymanki, żaden nie ma na celu wypromowania krytyka przed wierszem, żaden nie przedkłada autokreacyjnych gestów nad z lekka tylko władcze, pedagogiczne wręcz, wyjaśnianie. Dużym ryzykiem byłoby więc stwierdzenie, że antologia ta zaprezentowała różne warianty pisania i myślenia o najnowszej poezji, które realizuje młoda krytyka. Jej najciekawszym elementem wydaje mi się właśnie polemiczny szkic Harlendera – bo w morzu krytycznych głosów jest to jedyny (i jeden z niewielu dziś) tekst programowy, w którym poeta wprost wykłada swoją koncepcję wiersza i jego relacji z sensem. Takich programowych, postulatywnych gestów bardzo dziś brakuje, bo poszczególni autorzy – tak krytycy, jak i poeci – chcą, żeby ich utwory przemawiały same za siebie, bez żadnego wsparcia. A przecież manifest i tekst programowy były nieodłączną częścią awangardowych strategii, wyznaczały kierunki czytania i przecierały szlaki temu, co potem – często nieudolnie – wdrażane było w samych wierszach. 

Jedno nie budzi we mnie wątpliwości. W rozmowach o krytyce nieustannie utyskuje się na jej upadek, obniżenie poziomu, braki językowe, tendencje do uproszczeń, „używania” tekstów lub interesowania się tylko wycinkiem literatury. Pojawiają się głosy, że młoda krytyka, o ile w ogóle istnieje, jest taka, śmaka i owaka, raz za bardzo polityczna, innym razem za bardzo konserwatywna i asekuracyjna, raz zbyt nonszalancka, innym razem za bardzo spoufalająca się z zastanymi instytucjami życia literackiego. Nie będę na podstawie tego – umiarkowanie reprezentatywnego przecież – wyboru wyrokował, jaka mogłaby być młoda krytyka poezji. Przypomnę tylko wszystkim niedowiarkom, wciąż z rozrzewnieniem wertującym książki z przełomu wieków i wspominającym „Brulion”, że bez wątpienia ta krytyka JEST wśród nas.