(Non)fiction efka dream (B. Szyrianow, "Niższa szkoła jazdy")

Zanim sięgniemy po pierwszą przetłumaczoną część narkotykowej sagi Bajana Szyrianowa Niższa szkoła jazdy (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2011), warto zadać pytanie, po co to robimy. Od tego bowiem, jak ustawimy nasz czytelniczy zamysł, może zależeć cała przyszła lektura. Jeśli poszukiwać u Szyrianowa wielkiej prozy (cokolwiek przez to rozumieć), możemy się srogo rozczarować. Jeśli zaś spojrzeć na nową powieść jak na gest sprzeciwu wobec bagatelizowania problemu narkotykowego, jak na próbę wsadzenia kija w mrowisko, czeka nas raczej starcie z brutalną rzeczywistością wydawniczą. Od której strony by nie podejść, Niższa szkoła jazdy przy pierwszej lekturze obnaża swoją niesamodzielność i bezbronność wobec praw rynku. Jakkolwiek wprawnym pisarzem nie byłby Szyrianow, jego narkotykowa opowieść nie zaistnieje bowiem u nas poza działaniami Krytyki Politycznej. Po setkach mrocznych lektur o narkomanii - zwłaszcza tych z wydań dla młodzieży - otrzymujemy przejaskrawioną, ale zarazem niedającą się zbyć prostymi hasłami książkę o tym, jak to było u naszych wschodnich sąsiadów w latach 90-tych. Niższa szkoła jazdy wpisuje się w rozwijany przez KP projekt otwartej polityki narkotykowej. To zarazem kolejna próba przywrócenia sferze polis, sferze publicznej dyskusji, niewygodnego dla zawodowych polityków tematu.

Po trzech książkach publicystycznych wydawnictwo znalazło wreszcie miejsce na prozę, bardzo literacką, pisaną sążnistym, wulgarnym językiem i tak obrazoburczą, jakby sam Tomasz Piątek porzucił na chwilę dziecięce czytanki dla świadczenia wyższemu dobru. Ale właśnie: czy Szyrianow naprawdę o czymś świadczy lub coś poświadcza? Najważniejsze pytanie dotyczące Niższej szkoły jazdy lokuje się nie między opozycjami literatura-polityka czy sztuka-rynek, ale między starą i znoszoną parą fikcja-fakty. Jeśli rzeczywiście książka rosyjskiego pisarza i dziennikarza jest zwariowaną relacją z lat dziewięćdziesiątych, z czasów, gdy efedryna niszczyła rosyjską młodzież, to próby tworzenia czysto literackich alegorii rozsadzają powagę projektu. Jeśli zaś chodziło o zmierzenie się z mitem narkotykowej narracji, to i tutaj Szyrianow nie wypada zbyt dobrze. Brakuje mu wprawności pióra i zmysłu estetycznego, który ocaliłby go od moralizatorskich banałów, zwłaszcza pod koniec powieści. Ostatni rozdział, Ulica martwych narkomanów, próbuje wymknąć się patetycznym schematom, siląc się na detale i zbliżenia. Niestety takie zagrania również znamy z innych utworów, a podniosła mowa głównego bohatera niepotrzebnie przełamuje schizofreniczny charakter całej książki: 

Są wszędzie. W każdym mieście, w którym grzeją. Jest ich wiele. Bardzo wiele. Dużo więcej niż wiem albo wy, którzy nie posmakowaliście odlotu i zwała, możecie sobie wyobrazić. (...) Dokądkolwiek bym jechał, gdziekolwiek bym szedł, zawsze idę nią, Ulicą Martwych Narkomanów. Ja jeszcze jestem żywy. Poszczęściło mi się o wiele bardziej od pozostałych. Ale czy na długo takie szczęście? (s. 264, 273). 

Rosja epoki przemian istnieje w tekście Szyrianowa tylko jako urojenie i naprawdę trudno odpowiedzieć na pytanie, dlaczego narrator (a wraz z nim całe pokolenie) sięga po efedrynę. Bo jest powszechnie dostępna? Bo kusi go ów romantyczny mit narkomana, który upada przy pierwszym kontakcie? „Zadziwiające. Narkoman, a wygląda jak normalny człowiek. Ręce, nogi, nawet głowę ma. Nie kumam...” (s. 52) - mówi naiwnie Kłoczked w inicjacyjnym tekście, umiejętnie wrzuconym w środek książki. Dla niego - będącego zarazem świadkiem i ostatnim ocalonym - jest to podróż po niedostępnych mu rajach, legendach i mitach, które okazują się celowo zbudowanym tabu, granicą między światem akceptowanym oficjalnie przez władze i media, a tym prawdziwszym, bardziej namacalnym. Okazuje się, że po ciemnej stronie żyją zwyczajni ludzie, jego przyszli znajomi i przyjaciele: Szantor Czerwic, Siedajko Stiumczyk, Siemar-Zdrachar. Wymowne są fragmenty o przypadkowości nadawania przezwisk, a kluczowy okazuje się dialog z liderem grupy: 

- Masz jakąś ksywkę? 

- Jeszcze nie... 

- A ja jestem Nitrazepam. To - kiwnięcie głową w stronę pierwszego ukłutego - Niefedrycz. To - kiwnięcie w kierunku drugiego chłopaka - Jeff. Laska - Marcepan. To co, idziemy? (s. 54).

Łatwość przenikania i otwartość grupy, będąca zarazem łatwością rezygnowania z własnych imion i tożsamości, przypomina sceny z Hair Miloša Formana. Claude Bukowski był jednak wychowanym w duchu patriarchalnym Amerykaninem z południa, młody Kłoczked jest zagubionym nastolatkiem w upadającym imperium sowieckim. Hair był manifestem antywojennym, Niższa szkoła... pozostaje zaś narkotykową „pouczajką”. 

Każde pokolenie buntowników miało swoją wielką narrację narkotykową i każda taka narracja kończyć się musiała podobnie: śmiercią i przestrogą, beznadzieją oraz promykiem ocalającym wybrańca. Wydaje się, że Niższa szkoła jazdy jest taką właśnie powieścią: opisuje losy pokolenia, grupy przyjaciół, młodych Rosjan, którzy - świadomi swej bezproduktywnej narkomanii - widzą w niej zarazem jedyną drogę ucieczki. Tymczasem zamiast chocholego marszu rosyjskich "hipoli", idących „ulicami martwych” w patetycznych urywkach pamięci, mógłby paść równie dramatyczny apel z polskiej (wartej przypomnienia) publikacji Mistycy i narkomani Wojciecha Michalewskiego (Ethos, 1992): „Proszę o ciszę! Moje pokolenie umiera”. Tak wybrzmieć musi, koniec końców, każda narracja pokoleniowa, zwłaszcza naznaczona romantycznym duchem, i nawet robiący uniki Szyrianow musi jej ulec. 

Pozostaje tylko pytanie, na ile celne jest to jego uleganie, ile w nim jeszcze literatury świadectwa, a ile stylistycznych naddatków, próbujących zuniwersalizować niesprowadzalne do niczego doświadczenie? U Szyrianowa ta nieprzekraczalna Inność, w której możemy uczestniczyć jedynie jako obserwatorzy, zaczyna nas łudzić swojskością. Okazuje się poznawalna, przewidywalna, oczywista, a przede wszystkim bliska. Bawiąc się w literackie efekty (narrator zresztą co jakiś czas przypomina, że usiłuje być pisarzem), Szyrianow wyprzedaje dystans, budujący pokoleniowe opowieści. I o ile wchodzimy w książkę z łomotem, próbując przebić się przez wulgarny język, uprzedmiotowienie postaci (zwłaszcza kobiet), slangowe określenia, rozpad więzi itp., o tyle wychodzimy z niej zaprzyjaźnieni, zabliźnieni i szczęśliwi. Można by się posłużyć argumentem obronnym ze strategii Jonathana Littella - że książka nas znieczula, że grzęźniemy w niej i dostrzegamy coraz mniej wypaczeń, dając się ponieść opowieści i językowi, ale niestety tak nie jest. Narracja w Niższej szkole jazdy to raczej zbitek scenek: tragicznych, absurdalnych, metaforycznych, zestaw kilku zapisów tripów i wizji podniesionych do literackiej potęgi oraz kilku naprawdę bolesnych, naturalistycznych opisów „pompowania” (narkotyzowania się). I nawet jeśli ze strony na stronę uczymy się języka efedrynistów, to nie po to, żeby dać się ułagodzić, lecz by dostać w twarz groteskowym argumentem, że wszyscy jesteśmy Chrystusami, przepraszam: narkomanami.

Czy zatem warto sięgnąć po nową publikację KP? Czy nie lepiej poświęcić czas na odświeżenie klasyków lub przejrzenie równie pesymistycznego i znarkotyzowanego monologu Serhija Żadana, który w Depeche Mode i Anarchy in the UKR wypadał mniej stereotypowo? Być może tak. Ale chyba na tym właśnie polega "otwarta polityka narkotykowa": że trzeba o niej mówić i pisać, a skoro już się mówi i pisze, to czasem warto też doczytać - choćby skandalizującą, kultową powieść sprzed dziesięciu lat, którą nasi wschodni sąsiedzi próbowali przełamywać własne społeczne tabu. Co ci zależy - powiedziałby Szyrianow - przecież i tak już „Jesteś przygrzany. Jesteś przyładowany. Jesteś huknięty. I prócz tego w twojej kieszeni bełta się kilka centów zajebistej efki” (s. 35).

________________________

Bajan Szyrianow, Niższa szkoła jazdy. Powieść w nowelach o narkomanach, dla samych narkomanów i pozostałych zainteresowanych, przeł. A. L. Piotrowska, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2011, s. 274.

Pierwodruk: ??