Noc żywych drwali (M. Witkowski "Drwal")

"Drwal to nie zawód, to stan umysłu." (s. 23) - przekonuje w nowej książce Michał Witkowski ("Drwal", Warszawa 2011). To jednak nie tylko stan umysłu i nie tylko określenie jednego z głównych bohaterów powieści - Roberta, wyalienowanego, żyjącego na odludziu stróża ośrodka wypoczynkowego, który po sezonie, zamknięty w swoim domku-altance, wiedzie iście pustelniczy żywot. "Drwal" to przede wszystkim próba ucieczki od świata (z wielkomiejskiego porządku i dominującej narracji), wypisania się z całą konsekwencją ujawnienia tkwiących w tym sztuczności. Tak zaczyna Witkowski swoją opowieść, najbardziej jak dotąd osobistą, a zarazem najmocniej zadłużoną u Gombrowiczowskich walk z formą:

Kasuj. Kasuj, wszystko skasować! Miałem dosyć stałego dostępu do Internetu, kupczenia swoim ciałem na Facebooku, czytania gównianych plotek, brandzlowania się, rozkojarzenia, latania po warszawskich galeriach sklepów, chciałem wyciszenia. Teraz kasowałem to wszystko [...] dość ględzenia o stylu i pieprzenia o stylizacji, dość fryzjerów, trendów, stylistów, lifestyle'owych pism z redakcją w lofcie. chciałem czegoś prawdziwego, co by nie było stylizacją na prawdziwość (s. 10, 64).

Powyższe wyznania przypominają momentami romantyczne pragnienia o autentyczności, ale zdążają w stronę zgoła przeciwną - do ukazania inteligenckiej, ponowoczesnej hiperświadomości, która w żadnym miejscu nie może przystanąć i zakorzenić się, zamiast tego zaś nieustannie ironizuje i poddaje się prawom gry (również tej rynkowej). Uciekający od Warszawy Michał, zabiera wszak na odludzie cały swój elektroniczny bagaż od szczoteczki do zębów, przez muzykę, po laptopa z połączeniem internetowym. Tak uzbrojony, Witkowski całkiem autorsko wkracza w swoją powieść, przekonując nas krok po kroku, że to właśnie on - z dowodu tożsamości, z kart bankowych, ze zmęczenia Warszawką i sesjami zdjęciowymi, ze swoją dbałością o dietę i ciągłą autokreacją na Facebooku - jest bohaterem i narratorem Drwala. Wypisanie się ze świata, wyjazd na odludną część naszego "nadmorza" (zarazem narracyjny powrót do Międzyzdrojów i znanych z Lubiewa okolic), jest próbą odwrócenia spojrzenia. Topos świata na opak, świata "po sezonie", zostaje przechwycony do sygnowania gejowskiej narracji, tym razem rozgrywającej swoje karty w konwencji kryminału (któremu brak trupa) i "lujowskiego romansu" (pozbawionego wątków romantycznych).  

Tam, gdzie "Pięknym jest brzydkie, brzydkim piękne" (s. 73) i trzy samotne drzewa - niby czarownice z Makbeta, jak zauważa autor - pilnują odwróconego porządku, niepodzielnie króluje jednak forma. Wystylizowana jest więc i przestrzeń i przedmioty codziennego użytku (choćby zabytkowa porcelana w "małym domku"), nie mówiąc już o zachowaniach, kontaktach między ludźmi czy samych technikach narracyjnych. Między pierwszoosobową gawędą, udającą dziennik, płyną swobodnie fragmenty z międzywojennego Pitavala Stanisława Szenica, restauracyjne zasłyszenia z Muppetów czy fragment powieści o Holokauście, a klasyka romansu XIX wieku zostaje zręcznie przywołana na potrzeby nowego języka. Stawką w grze pozostaje jednak autentyczność (lub jej całkowity brak). "Nie bądź ty za mądry, oj nie bądź ty za mądry - monologuje Michał pod adresem hipstera Mieszka, swojego alter ego i jedynego, jak mu się zdaje, inteligenta na owym Polskim, zapadłym pustkowiu - bo ja ciebie inaczej! Buchbachem, jak było u Gombrowicza, ja buchbachem ciebie! Buchbachem bach! I ty wtedy będziesz musiał zrobić to samo!" (s. 124). 

Obok hiperświadomości, która produkuje kolejne kody, a nieznaczące z pozoru przedmioty włącza w semiotyczną plątaninę stylów, głównym bohaterem jest sam świat - tandetna polska rzeczywistość, w której wszystko zdaje się trzymać na ostatnim włosku. Niespodziewane pojawienie się pisarza "po sezonie" jest wtargnięciem od zaplecza do miejsc, które pozornie nie skrywają żadnych tajemnic. Z początku wygląda to więc jak w monologu wystraszonego lujka Mariusza:

- Ej... Michał, poczekaj.

Powiedziałeś do mnie: Michał. Opłaca się milczeć.

- ...

- Lewe, ej, Michał, nie pędź tak. To wszystko, wszystko - zrobił gest ręką dookoła - Pozwolenie na pracę w fabryce ryb, w Ystadzie - lewe, pan Kazimierz lewy, Domino jeszcze bardziej, lewe działki nad morzem, przetargi ofertowe, lewe ryby w porcie z Tesco mrożone, piwo, które pijemy rozwodnione z kija, fajki, które palimy przemycane z Rosji, twoje gumy nicorette zresztą też. Wszystko, cały świat jest lewy! (s. 117-118).

Ten "lewy" świat pokazuje jednak u Witkowskiego swoje inne oblicze i przegina się na naszych oczach wraz z całą narracją. Niespodziewanie wychodzą z niego samoistne, gejowskie połączenia, których wcześniej nie dostrzegaliśmy. Z kryminału Drwal przechodzi w romans, a sprawa tajemniczego samobójstwa w leśniczówce ustępuje w atrakcyjności erotycznemu polowaniu na lujka Mariusza. Bez trudu odnajdujemy kicz i campowe ciągoty, osłabioną męskość, czy dandysowskie stylizacje bohaterów. Dostrzegamy zderzenie "ciotowatego" kanonu nowej Warszawki z historią PRL-u i dwudziestolecia, które było wszak "nie mniej pedalskie", skoro "faceci tacy jak Faliszewski śpiewali w rodzaju żeńskim o tym, że są fordanserkami i że muszą tańczyć z głupcami..." (s. 24). 

Sam narrator raz uczestniczy w zdarzeniach i przypomina czytelnikowi o własnej autentyczności, to znów w czasie rzeczywistym szuka kolejnych punktów zaczepienia do pisania. Cały świat podżyrowany zostaje przez konwencję, która wymusza zaistnienie w nim "jakiejś tajemnicy". Podobnie jak klasyczny kryminał (i tragedia grecka zarazem, choć nowej książce Witkowskiego bliżej do farsy), Drwal opiera się na zasadzie nierozpoznania, która zadaje zagadkę i wyznacza jej możliwe rozwiązania. Tym, co nierozpoznane, jest tu sama tożsamość - najpierw Roberta, do którego przyjeżdża na wakacyjny exodus Michał, potem zaś kolejnych napotykanych mężczyzn, z którymi łączyć się zaczynają tajemnicze zaginięcia, nielegalne interesy oraz życiowe dramaty. Wraz z lujkiem - reminiscencją Gombrowiczowskiego parobka - rozpoczyna się szalona podróż (i erotyczne polowanie) po nadmorskich zaściankach. Witkowski stawia zasadnicze pytanie o istnieje tajemnicy, ale świadomy własnej funkcji, spowiada się też z zawodu pisarza, raz po raz demaskując sztuczność podejmowanych działań i prowadzonej gawędy: 

Tego w Warszawie nie zobaczę, nie usłyszę! Będę nagrywał rybaków w porcie na dyktafon, będę latał z lujkiem i robił dochodzenie na temat Roberta, wycisnę coś z tej rzeczywistości, nada się na książkę, w końcu kasa za bilety musi się zwrócić. Prowadzę handel historiami, kupuję za bezcen, sprzedaję drogo, teraz zainwestowałem w wyjazd do hurtowni, nie mogę stracić (s. 105). 

Patronat Gombrowicza wymaga jednak uznania, że to nie ów luj jest kluczem do powieści (jak chciałoby wielu recenzentów Drwala) i nie stanowi on wcale odczarowania formy czy remedium na tęsknoty znudzonych profesorów. Jego szorstkość i niewinność, dzikość i zachłanność, które tak pociągają Witkowskiego, to tylko skutek symetrycznego rozłożenia spojrzeń: między Michałem a Mieszkiem, między lujem i psem, stylizacją na kryminał i autentyk, opowieścią o tęsknotach konsumentów a dzienniczkiem marzeń intelektualistów. Autor Lubiewa z pełni zdaje sobie z tego sprawę, dlatego miast tworzyć tandetny romans o polowaniu na prawdziwą, gejowską miłość w heteronormatywnym społeczeństwie, z drwalową siekierą w ręku daje nam raczej odtrutkę na Siekierezadę.    

Ironizując na temat polskiego kapitalizmu lat 90-tych i wydobywając - w kolejnych domysłach - sylwetki ludzi, których czas wyrzucił poza główny nurt (rzec można - "zdrwalował"), Witkowski ponownie mierzy się z pytaniami o formę. Ceną owego iście detektywistycznego pojedynku z samym sobą i własną autokreacją, okazuje się przesunięcie perspektywy, przegięcie całego świata, aż po możliwość uznania, że żadna tajemnica nigdy w nim nie istniała, że stworzył ją sam pisarz, po to tylko, by napędzić historię. Mimo to, próba rozpisania jej w różnych spojrzeniach, owocuje bardzo udaną, wciągającą książką. Drwalowi daleko jednak do socjologicznych analiz (z Barbary... i Margot) czy do kolejnej "ciotodramy" (jak w Lubiewie). Witkowski zdaje się coraz uważniej wpatrywać w Gombrowicza, pisać przeciw niemu i jakby na złość autorowi Kosmosu, robi to naprawdę dobrze. 

__________________________

Michał Witkowski, Drwal, Świat Książki, Warszawa 2011, s. 440.

Pierwodruk: "Rita Baum " 2012, nr 24, s. 179.