Navigare me (posłowie z tomu „Na setkach wioseł” A. Matysiak)

Posłowie to taki dziwny gatunek, który następuje po czyimś głosie, ale nie do końca wiadomo, jaką ma pełnić funkcję. Zwłaszcza posłowia do poezji, za którymi nie przepadam, są taką wielogłosową i wielofunkcyjną hybrydą: władzy nad tekstem, możliwości dopowiedzenia ostatniego słowa i poskromienia feerii znaczeń, umiejętności rezygnacji z uroszczeń filologa-tłumacza oraz szczerego pragnienia przeprowadzenia tej pierwszej rozmowy z tekstem, takiej, która okaże się dla czytelnika zaledwie pre-tekstem do dalszych rozważań. Zawsze jest w piszącym posłowie jakiś hamulec bezpieczeństwa: żeby przedwcześnie nie uśmierciło ono tekstu, żeby nie stało się jego wiążącą wykładnią (łańcuchem), a jedynie wiązką możliwości.

Na początek napiszę więc o niemocy: nie wiem, nie potrafię i wolałbym nie nadawać temu poematowi sygnatury. Najbardziej jednak – wróćmy do złotej formuły Bartleby’ego – wolałbym nie. Może płynność, która stanowi naturalny żywioł tego tekstu, nie pozwala na odciśnięcie mojego śladu, byłby to bowiem tylko ślad na morskim piasku? A może jakaś delikatność (żywej) materii, o której pisze Matysiak, sprawia, że czytelnik pozostaje intruzem w tak pojętej sieci? A przecież jest mi też trochę niezręcznie, bo jak często krytyk staje się częścią wiersza? Jak często zostaje wywołany z imienia i własną książką zaproszony w środek tomu? Jesteśmy obok, czytamy i piszemy, ale niekoniecznie gotowi na to, że i nas w końcu przepiszą, że zostaniemy jednym ze znaków. A właśnie o znakach moglibyśmy się tu rozwodzić w nieskończoność, o piętnie (stylu, ostrodze), o tym, co znamionuje niewolnika na galerach i krytyka wobec wiersza, o sile, która z ukrycia napędza greckie i rzymskie statki wojenne, wprawia w ruch tytułową setkę wioseł i sprawia, że wielka armia przybija do brzegów Ilionu, by zostawić po sobie ruiny. Potem kilka okrętów błąka się przez dekadę po Morzu Śródziemnym, po zapomnianych i wyimaginowanych wysepkach, tak samo jak meandruje opowieść w tym tomie – w praesens historicum, od mitycznej przeszłości ku hipotetycznej wizji jutra, ale zawsze trochę na boku, na marginesach i w dopiskach.

Nie ma co się oszukiwać – historia wioseł to historia ruchu i uwięzienia, możliwości i ograniczeń, historia podbojów i galer, podróży w nieznane i niewoli, która je umożliwia i która podąża za nimi krok w krok. „Na setkach wioseł płynęłam do Troi” – wyznaje w pewnej chwili podmiotka, choć wcale nie tak zaczyna się jej wędrówka przez dzieje, toposy i archetypy, przez makro- i mikroperspektywy stawania się i umierania życia w jego różnych wariantach i przejawach; nie tak, ale okręt już zwodowano, a za sterem stanął zdziwaczały Heraklit, chwilowo w przebraniu, jeszcze nierozpoznany (a jak pamiętamy, rozpoznanie to jedna z fundamentalnych figur nie tylko Poetyki Arystotelesa, ale całej jego epistemologii). Jesteśmy na pokładzie. Raz będzie to galera, okręt wojenny, innym razem tratwa ratunkowa, statek szaleńców lub statek widmo, zabierający nas w tułaczkę po oceanie tekstów i głosów z przeszłości. Czasem to tylko łódź rybacka, a czasem przewożąca niewolników (La Amistad) lub trupy, bo te są w historii wszechobecne, nawet jeśli próbuje być ona opowiedziana – czule i z wielką mądrością – jako herstory. Jest taka stara maksyma, przypisana przez Plutarcha Pompejuszowi, wielkiemu wodzowi rzymskiemu, która stała się ulubionym mottem żeglarzy: navigare necesse est, vivere non est necesse – żeglowanie jest koniecznością, życie nie. Wydaje mi się, że poemat Matysiak jest właściwie o tej maksymie, o niewartym podjęcia, heroicznym ryzyku, obietnicy tryumfu i o zawartym w niej kłamstwie.

Są w tym tekście motywy charakterystyczne dla całej twórczości autorki, takie, do których mi bliżej, i takie, wobec których pozostaję nieufny. Jest cała somatyczność ciała drżącego, zmęczonego, chorego, ranionego, ale też dającego życie. Jest „smoczość” jako istotny wariant bycia nie-ludzkim, wychodzenia poza uprzywilejowany szowinizm gatunkowy (w tym kontekście nowych znaczeń nabiera dawniejszy cykl Smoki). Jest też życie – konkretne, materialne, istoczące się już na poziomie komórek, pracujące jako zespoły narządów, szukające możliwości przetrwania, coś, co tak wymownie stanowiło o wyjątkowości Wsobnych maszynek; jest oddychanie w komórkach i oddychanie płucne („Opowiem ci o moich oskrzelach…”). Wszystko to umożliwia wszechobecna akwatyczność, dotycząca nie tylko tytułowej żeglugi po oceanach tekstów i kultur, toposu starego jak świat, o którym rozlewnie pisał już Ernst Curtius, ale też bliskości z organizmami wodnymi, jakiegoś sojuszu z rybami (przypomnę tylko jeden z tomów autorki: Tyle nieznanych ryb) i płazami, z całą właściwie wodną fauną i florą (wodorosty, przylgi, ostrygi, koniki morskie, węgorze – to tylko niektórzy z aktorów). Jest wreszcie ta antropologiczna i historyczna pasja, która mi w pisaniu Matysiak imponuje – grzebania w dokumentach, w zapiskach z wypraw i spotkań z innymi, przytaczania ich w mowie zależnej, przyswajania i natychmiastowego dystansowania się od nich. Bo Na setkach wioseł ma w sobie coś z takiego zapisu nieustannego spotykania Inności: w sobie i wokół siebie, w mnogości odniesień kulturalnych i w obcości własnego widzenia świata. To w pewnym sensie wywołane też w tekście peripelum – dziennik pokładowy z podróży po zapisach-miejscach, po ich obrzeżach. To opowieść o konfrontacji z opowieściami, których nie da się oswoić i z kulturami, o których tak niewiele wiemy – od całego Bliskiego (tylko z nazwy) Wschodu, po (pozornie) najbliższe nam tragedie – historie cierpienia, okaleczenia i śmierci z czasów II wojny.

Poemat epicki to dziś gatunek równie dziwny jak posłowie. Jego początki sięgają początków literatury albo opowieści w ogóle, twórczości oralnej, jak zwykli ją nazywać specjaliści, a koniec przypada na romantyzm i czas tryumfu poematu dygresyjnego. To jego rozbita, rozparcelowana struktura, pozbawiona fabuły i często wolna już nawet od planu przedstawieniowego, stała się podstawą dla XX-wiecznej kariery poematów lirycznych, które ponownie mieszczą w sobie całe doświadczenie ludzkości, ale już na zasadzie projekcji indywidualnego odczuwania, synekdochy, a nie syntezy. Ziemia Jałowa, Proza kolei transsyberyjskiej, Poemat bez bohatera, Obłok w spodniach – przypominają się te największe. Gdzieś między eposem Odysei i kolażem z XX-wiecznego poematu-fragmentu, poematu-szczeliny, zawiesza się Na setkach wioseł – jako opowieść o źródle, o micie założycielskim, o jego wiecznym odnawianiu się, i jako popękana, złożona z rozpadlin i umykających fali skojarzeń i zasłyszeń struktura quasi-dziennika, opowieść o błądzeniu i oddalaniu się od tego źródła. „Powtarzamy się razem w innych / opowieściach” – ta świadomość nawrotów, ich uniwersalnego charakteru i związanej z tym wspólnoty towarzyszy poematowi Matysiak nieustannie. Jest to nawrót toposów i archetypów, postaci mitycznych i symboli, faz życia ludzkiego, ale też nawrót fali i ruch powracającego wiosła, próbującego ją przeciąć.

Na setkach wioseł rozpoczyna jednak motto z innej niż grecka tradycji heroicznej: z irańskiego eposu Šāhnāme (lub w wersji spolszczonej Szahname) z okolic X wieku n.e., będącego poetyckim przepisaniem i nadpisaniem tekstów dawniejszych, zaginionych. Opowiada on długą historię Iranu, złożoną z ludowych podań i mitów, począwszy od kosmogonii, przez kolejne dynastie, aż po wojny i podboje czasów Aleksandra Macedońskiego (w samym tomie świetny fragment LXII). Na ile motto to ma nas odesłać jeszcze dalej, do całego eposu, który nawet nie jest w pełni przetłumaczony na polski (najstarsze fragmenty pochodzą jeszcze od Krasickiego, późniejsze m.in. od Antoniego Langego i Juliana Święcickiego, a przekład najbardziej kompetentny to wciąż ten Władysława Dulęby)? Na ile ma wprowadzić perską kulturę i historię na zasadzie jakiejś egzotyzacji, a na ile tylko wywołać model heroiczny w jego bardzo charakterystycznym wariancie: ogołocenia bohatera, obezwładnienia lub rozbrojenia po zwycięskiej walce na śmierć i życie? Trop jest niby perski, ale owo „ogołocenie” już w pierwszym fragmencie ma swój kenotyczny wymiar i intensyfikuje jeden z bohaterskich archetypów: moment pyrrusowego zwycięstwa, który jest równocześnie momentem odsłonięcia.

Nagość ciała herosa to nagość bardzo specyficzna, wręcz chwalebna. Ale przecież żaden heros nie jest główną postacią Na setkach wioseł. Jest nią żeńska podmiotka, mniemam, że ta sama, która na ogół mówi w twórczości poetyckiej Matysiak. To ona mierzy się z cielesnością, towarzyszy mitom, reinterpretuje historie i zapiski, rozbraja heroizm i odwagę („męstwo” będzie jednym dekonstruowanych tu pojęć, być może najważniejszym), przepisuje je przez swoje ciało matczyne i swój lęk o życie, bo „strach / należy do miejsca i czasu”. To znamienne, że już pierwsze dwa wersy głównego tekstu opowiadają o klęsce heroicznego mitu: o niezwyciężonym bohaterze, który nagle przegrywa, powalony jednym jedynym ciosem. Owszem, to znowu tylko historia z książki, fragment opowieści, kontynuacja mitu z Szahname, który zapadł bohaterce w pamięć na chwilę przed zaśnięciem, ale ten fragment zdaje się uruchamiać znacznie dalej idące konteksty. Pobudka następuje w świecie bez herosów, w którym ze smokiem każdy mierzy się na własny rachunek. I nawet tutaj pojawia się fundamentalne odwrócenie – bohaterka staje bowiem nie po stronie herosów, postaci sprawczych i aktywnych we wszystkich mitach, lecz po stronie smoków – to jej włosy, niczym w feministycznym wariancie historii Meduzy, wiją się „jak wężowe sploty”. To ona wreszcie wypija gorący ołów, którym wcześniej zabito czerwia w jeszcze innej legendzie. Przypomnijmy ten gadzio-smoczy trop, znany choćby ze słynnego eseju Helene Cixious – Meduzy śmiejącej się wbrew wszystkim opisom i spojrzeniom, które uczyniły z niej potwora, śmiejącej się w imieniu własnego ciała, pożądania i prawa do oddechu, a właściwie w imieniu całego monstrualnego życia, które wymyka się męskim schematom fabularnym i jest przez nie nieustannie składane w ofierze regule. Wszystkie te elementy solidarności z Meduzą (jej figurą domyka przecież opowieść) – etymologicznie: opiekunką, piastunką – są w tym anty-greckim poemacie nienachalne, ale znamienne, bo każdy gest troski i solidarności sytuuje nas natychmiast w przestrzeni wykorzenienia, w życiu monstrualnym, obudowanym lękiem, ale też lęk wzbudzającym.

Wspominam o anty-greckości, bo chociaż odległą, porzucaną w tej książce tradycją jest epos heroiczny, a oba homeryckie eposy niewątpliwie wypełniają jakąś część opowieści, jej warstwa antropologiczno-historyczna, ta dotycząca basenu Morza Śródziemnego i przybrzeżnych stref wokół Oceanu Indyjskiego, jest naznaczona wręcz hellenistycznym synkretyzmem, swego rodzaju skażeniem ideału, zanieczyszczeniem i nieustaną rujnacją, tak dobrze oddanymi w tekstach Kawafisa i tak bardzo uładzonymi w uklasyczniającej go po herbertowsku polszczyźnie. Najbardziej wiążącą metaforą całego tomu jest przecież wrak – statek, który osiadł na mieliznach i obrósł już nowym życiem. Jego obecność pozwala łączyć plany heroicznych mitów, handlowych wypraw i podbojów kolonialnych z matczyną wręcz, biologiczną perspektywą: życia zasiedlającego ruiny, organizmów przejmujących na własny użytek fragmenty przeszłości, nawet te najbardziej krwawe, mające dziś raczej postać cmentarzyska kości, niż ruin budynków.

Wyszukane opowieści o tryumfie nad złem, zawsze upostaciowionym jako ten czy inny gad (ten czy inny lud – dopowiedziałby zapewne Eliot Weinberger) i mordowanym szlachetnie przed dzielnego męża, wypełniające eposy rycerskie i żywoty świętych, zostają tu wchłonięte i przechwycone – jakby serce autorki biło po przeciwnej stronie. Musimy pamiętać, że „Były też inne postacie nadające się na herosow / bez skazy”, choćby kotka w połogu, wołający o pomoc czy umierająca suczka Lu. To one i sama bohaterka, nieustannie stająca się czymś innym, jakby programowo z sobą niespójna, wychodzą z tej herstorii zwycięsko, o ile w ogóle o zwycięstwo tu idzie. Wydaje się, że nie, że pokonanie zła i pokonanie śmierci to dwa warianty tego samego eposu, wiecznego i uniwersalnego, który zostaje w poemacie rozłożony na elementy pierwsze, rozbrojony do gołego ciała, do bijącego serca i pulsującego pęcherzyka płucnego. Co mamy w zamian? Chyba kosmiczną perspektywę (s)towarzyszenia, nieustającej troski, nieoglądającej się na przyszłość i zastępującej tym samym wszystkie teleologiczne narracje o ostatecznym zwycięstwie. Przychodzi mi na myśl Serce psa Laurie Anderson – podobnie matczyna historia o międzygatunkowej miłości i przyjaźni, o cichej chwale bycia obok tego, co żyje i umiera na naszych oczach.

Ale Na setkach wioseł nie jest wyłącznie jednoznacznym opowiedzeniem się przeciw heroicznym mitom, przeciwko postaciom zwycięzców i konkwistadorów, żeglarzy i kartografów, choć to oni i ich bezrefleksyjne okrucieństwo zostają tu wydobyte na światło, postawione w stan oskarżenia. Ich historyczne zapiski inspirują przecież kolejne fragmenty poematu, ich podboje stają się pożywką legend, a te wręcz organicznie splatają się z jednostkową perspektywą i doświadczeniami podmiotki, kierowanej jakąś formą wyobraźni etnograficznej. Jednocześnie jest się tu herosem i smokiem, sępem i Prometeuszem, ciałem chwalebnym (i źródłem życia) i ciałem otwartym (wyklętym, odsuniętym, wzbudzającym grozę lub odrazę, ciałem Meduzy). Równocześnie też wydarzają się w tym poemacie mity heroiczne, hellenistyczne pakty handlowe, chwile prosperity i upadku miast, a w tle gra nam Radiohead i zmieniają się programy w telewizorze – „czasem niosą nagich / topielców”, a czasem po prostu szumią, przypominając, gdzie jesteśmy, w jakim świecie i w jakiej epoce. Na tym polega chyba element epicki Na setkach wioseł: że czas istnieje w nim nie jako linearny czas historyczny, lecz jako pewna koncepcja postępu „fabularnego”, następowania kolejnych odsłon doświadczania świata przez podmiotkę, zawieszoną między różnymi płaszczyznami zdarzeń. Jak wyznaje bohaterka w jednej z odsłon: „(…) Musiałam rozbić czas i jego / okolice, żeby czuć wszystko naraz: galaktyki w środku / atomów, i żeby zawiesić pytanie – a za końcem / wszechświata to co jest?”. Z tego rozbitego czasu, z mozaiki mitycznych i historycznych zapisków, przygód lekturowych i edytorskich, wyłaniają się dwie linie tej opowieści – o brutalnej na ogół śmierci (mit heroiczny i jego późniejsze, historyczne realizacje, osnute wokół kategorii racjonalności) oraz o trwającym mimo wszystko życiu (mit opiekuńczy, związany z narodzinami i kategorią troski – cura). To na nie chciałbym zwrócić uwagę, licząc, że w każdej kolejnej lekturze ich okruchy będą coraz bardziej widoczne.

Szczególnie jednak oświetliłbym pojęcie, która fascynuje mnie od dawna i któremu wszyscy powinniśmy chyba poświęcić nieco więcej czasu: prekarności życia, a więc życia ponadludzkiego i pozaludzkiego, życia jakiegoś, pojętego jako bardzo krucha, niestabilna i podatna na wszelkie kryzysy sieć istot i procesów, wzajemnie od siebie zależnych, wspólnych sobie, a nie oddzielonych, jak zwykł to przedstawiać europejski racjonalizm po Kartezjuszu (nie bez powodu w poemacie pojawia się wywołany z nazwiska Bruno Latour, twórca koncepcji nieludzkiego aktora-sieci i wielki orędownik sprawczości natury). Samo to pojęcie zawdzięczamy oczywiście Judith Butler, i wydaje się, że jest ono dziś – w dobie kryzysu klimatycznego, kolejnych katastrof ekologicznych, myślenia poza gatunkami, z poziomu jakże niestabilnego ekotopu, ale też w dobie fanatycznych walk prolife i prochoice – szczególnie ważne. Matysiak jest poetką, która tej tematyce poświęciła całą właściwie twórczość, bo pod pojęciem prekarności zawierają się zarówno historyczna topika Zagłady, dziedziczenie pamięci, burzenie getta (choćby cały wiersz Władysława Szlengla, wyłączony w poemat), figury muzułmana, wspomnienia o rebelii sierpniowej, reminiscencje tragedii w przełęczy Ditłowa czy masowy mord zwierząt hodowlanych, jak i futurystyczne, quasi-dukajowskie fantazje o życiu sztucznym, o jego przyszłej, organicznej formie, w którą będzie się musiało kiedyś uwikłać. Nad życiem tym nieustannie wisi wizja jakiejś katastrofy, oraz nadzieja połowicznego ocalenia, ale nigdy ostatecznego, bo zawsze „[g]dzieś w oddali jest front, który się zbliża”. Co możemy zrobić? Proponuję bez lęku, z czułością „(…) mknąć jasnym błyskiem / ku wodom otwartego oceanu”, z tyłu głowy mając obraz kosmicznej żeglugi – nie rakietowego lotu w kosmos, ale zanurzenia w głąb sieci życia, które nas oplatają.

___________
Pierwodruk: [w:] A. Matysiak, Na setkach wioseł, Warszawa: Convivo 2021.