Logorea na dwanaście głosów i jedną płytę długogrającą (O "Stratygrafiach" Joanny Mueller)

Z początku pomyślałem o przeroście formy nad treścią. W pewnej chwili jednak zmiarkowałem się - uderzony w łeb pierwszą czy drugą epifanią (niestety, głównie cytatami z Ryszarda Nycza) - i zrozumiałem, że cała książka jawiła mi się zupełnie na opak i niepotrzebnie przyłożyłem do niej moje przykurzone szkiełko. Bo w tych szkicach forma staje się treścią, płynie, rozpływa się, to znów koncentruje na jakimś punkcie: nazwisku, problemie, teorii. To prawdziwe pisanie dziennika, przebijające nawet Fragmenty dyskursu miłosnego Rolanda Barthes'a. Krytyczka właściwie cały czas jest blisko, nie pozostawia tekstu samego, splata go z własnym życiem, a pisze wylewnie, bo i rozległe ma zainteresowania. Wtedy zrozumiałem też, że ta krytyczka zwraca się przede wszystkim do czytelnika, i że czytelnik musi mieć poczucie, że styl autora (przez złośliwych zwany manierą) nie opuszcza jej ani na chwilę. Że autor jest blisko, gotów zawsze wyciągnąć rękę i powiedzieć: "bądźmy wierni, pójdźmy". Te dwie epifanie pozostaną mi z nowej pozycji Joanny Mueller na pewno jako odkrycia na całe życie. Ale spróbujmy od początku (nawiązując dialog).

Już pierwszy tekst, będący wprowadzeniem do książki - rozbudowanym programem, cytatem, parafrazą i zarazem przytoczeniem znanych tez Jacques'a Derridy z "Che cos’è la poesia?" - przysparza sporych trudności. U autora Marginesów filozofii ignotum per ignotum, tajemnica poezji zdefiniowana została nieco ironicznie przez samą poezję, jako nieprzetłumaczalny, ale zarazem poetyckim jeż na autostradzie - istrice. Komentarz Mueller wydaje się z kolei dziwnym, nieco wątpliwym majakiem krytyczki, która w pewnej chwili przygodę z poezją próbuje przekazać jako nazbyt osobistą, nazbyt ryzykowną, nazbyt etyczną, a przede wszystkim - nazbyt poetycką i sztucznie przeciwstawioną "bezpiecznym gmachom prozy". Cały ten majak (który niestety nijak nie przekonuje, a gdybym nie znał pierwowzoru Derridy, pomyślałbym, że autor jest głoszącym newage'owskie banały szaleńcem) podsumowany zostaje jakże niepasującym cytatem z Przesłania Pana Cogito: "bądź wierny Idź". Co ma Herbert do Derridy, a jeż do "zamazanej, źródlanej pierwotności"? Ano ma: asocjacyjną, lingwistyczną zdolność do łączenia, zaprezentowaną przez Mueller.

Potem pomyślałem, że mogę skazywać tej książki na całkowite spopielenie, bo wbrew pozorom bywa ciekawa, choć na zupełnie innym poziomie, niż można by przypuszczać. Jeśli patrzeć na nową pozycję w serii "Szkiców" Biura Literackiego w kontekście poprzednich, wypada ona oczywiście dość blado. Myśl główna - tropienie języka w jego najskrajniejszych, najbardziej rozmytych postaciach - zbyt często się rwie i traci dyskursywną spójność. Jeśli jednak spojrzeć na nią nie jako na klasyczną pozycję krytyczną, naszpikowaną (niczym ten mityczny istrice?) zwyczajnymi szkicami, ale jak na książkę-przygodę, książkę-somatyczną-wyprawdę - bo takiego przyjęcia oczekuje chyba sama Mueller - wydaje się momentami nawet sensowna.

Niektóre szkice rażą niestety formalną ekwilibrystyką, której wymyka się sam wiersz lub referowana teoria. Kiedy autorka posiłkuje się takim erudycyjno-zagadkowym wtrąceniem: "Nie każdy budzi się – jak Orfeusz – z transgresywnego snu, w którym wyciągnięta w nieobecność, drżąca dłoń zdołała uchwycić wyzwolone z systemu, wieczne i nieuchwytne Słowo", nie wiadomo właściwie, czy właśnie ów Orfeusz z "transgresywnego snu" obudził się, czy był raczej tym "nie każdym", który przebudzenia nie dostąpił? Ustalenie dlaczego to właśnie Orfeusz miałby się obudzić i czy jego dłoń rzeczywiście była wtedy drżąca, wydaje mi się już zbyt trudne, jak na metaforę filozoficzną, a jej interpretacja przekracza kompetencje większości czytelników. To właśnie nazywam manierą.

W tym sensie książka grzeszy też czasem "językowymi potworkami" lub nachalnością stylu, ale to, co w tekstach teoretycznych (dotyczących Derridy) jest niezrozumiałym bełkotem, za którym nie można nadążyć, w przypadku poezji ma jeszcze szansę przerodzić w opowieść. Bo jak inaczej połączyć dwie niemożliwe rzeczy: ożywić, jako krytyk, Norwida lub Chlebnikowa, a zarazem napisać o żywym języku, żywym językiem, obserwując na bieżąco wciąż odradzający się proces powstawania znaczeń jako życia? Można poszukiwać kratylejskiego mitu u naszego spóźnionego romantyka, można posiłkować się strukturalistyczną analizą Romana Jakobsona (nawiasem mówiąc - tyleż poznawczo efektywną, co metodologicznie nudną), ale trzeba przede wszystkim stworzyć własną historię; opowiedzieć języku i o życiu, w tym również o języku, z którym przeplata się nieustannie życie piszącej (w postaci referatów, podróży, zwrotów do czytelnika czy osobistych historii fascynacji). I to też Joannie Mueller wychodzi, a bacząc na grunt, na który wstępuje, a więc poezję lingwistyczną w jej najbardziej skrajnych manifestacjach, udaje jej się zastawić za sobą "teorię przekładu" i hermeneutyczne wyjaśnienia, porzucić mimesis i zaprząc język na powrót do pracy wyobraźni. To niewątpliwie zaleta tej książki, choć poznawczo pozostaje ona wciąż jałowa.

"W tym miejscu zostawmy fizykę. Dalsze pytania należą do humanistyki. O ile bowiem fizyka pyta o cząstki elementarne, o tyle humanistyka nadaje bradianom, luksonom i tachionom wymiar osobowy, widzi w nich istoty nadświetlne – i czyni je swoimi bohaterami". Czyżby? Czasami w taki właśnie sposób autorka próbuje przemycić świat, w którym językowe ekwiwalenty rzeczy są same w sobie tak fascynujące, że powołują do istnienia coś, co nie istnieje. Tak dzieje się z owymi bradionami i tachionami, które z całkiem sensownych hipotez fizycznych stają się dla humanisty pretekstem do leśmianowskiej wręcz bajki o młotkach bijących w nicość, przepraszam, do teorii światów możliwych i literackich sobowtórów przeciwnych. Jest to wizja humanistyki (i krytyki), na którą nie sposób się dziś zgodzić. Czytając tekst, będący pierwotnie referatem wygłoszonym na sesji "Widmowa Biblioteka" (Co jest tak bardzo, że aż być nie musi?...), kilka razy zastanawiałem się, czy dać się złapać na haczyk tej opowieści i popłynąć z prądem lingwistycznej wyobraźni, bo skoro autorka może, to czemu nie recenzent? Za każdym razem jednak uniemożliwiały mi to wijące się stróżki łez - i to nie z radości nieskrępowaną wizją, ale z poczucia pewnego osamotnienia w ponowoczesnej kondycji, w której wielkie (może i kiedyś piękne) projekty przepisania np. prawa skrócenia Lorenzta-Fitzgeralda na sztukę trącą już tylko "boskim idiotyzmem" humanistów i rażą ich skrajną dezynwolturą.

A może właśnie tędy droga? Joannie Mueller zawsze bliskie były fantastycznie brzmiące terminy z fizyki kwantowej, optyki i nanomechaniki (czy co tam jeszcze zdoła moja słaba głowa przytoczyć...), ale czy przeszczepianie ich na grunt krytyki literackiej pozwala stworzyć właściwie narzędzia, czy raczej napisać kolejny, Lemowski poemat o literaturze? Nie, nie pytam. Na pewno postaci z wektorem przeciwnym, te Chlebownikowskie sobowtóry √–1, mogą fascynować, przepisywać się w nieskończoność możliwych światów i oddziaływać na kolejne poetyckie dykcje (z najmłodszych autorka przytacza Kuciak, Dehnela i Różyckiego, ale nie wiem, czy jest to wybór najszczęśliwszy, bo wszystkie te poetyki są równie jałowe, jak rozpoznania filozoficzne krytyczki). W interpretację - pozostającą mimo wszystko dygresją - "Alicji w Krainie Czarów" za pomocą prawa skrócenia Lorentza (każde ciało w ruchu ulega optycznemu skróceniu) można ostatecznie tylko wierzyć bądź nie. Niechętni literackim teoriom światów możliwych (a do takich się chyba zaliczam) będą mieli z tym spory problem, a ci nieco bardziej optymistycznie nastawieni mogą upatrywać w tym znak, że humanistyka "nadąż" za naukami ścisłymi, a w którymś momencie może im być znów (naukom, nie optymistom) potrzebna. Jest to jednak mimo wszystko bardzo idealistyczne podejście.

Nie chciałbym wytaczać ciężkich dział (ciał?) przeciw "nowej pozycji" Joanny Mueller, bo i mnie kiedyś dorwać może karząca ręka sprawiedliwości, ale odrobina złośliwości jest tym razem na miejscu. Tym bardziej, jeśli krytyka na powrót staje się intymna, autorska, zaangażowana, walcząca i niepokorna.. Od dziś będę niewątpliwie układał na półce Etymony obok Tworków Bieńczyka, a Ponika Kolnego obok Konia Trojańskiego, bacznie przyglądając się, czy czasem nie wyskakuje z niego inna jeszcze matrioszka. I tym razem piszę to zupełnie poważnie. Książka Mueller bowiem przypomina, że poezja to przygoda języka, a język w epoce druku to zarówno obraz, jak i dźwięk, pasma splecione z tych najdrobniejszych cząsteczek: fonemów i pikseli. Jeśli komuś zdarza się o tym zapomnieć - a pod wpływem pleniącej się "oniryczności", którą przepowiedział niegdyś polskiej poezji Jerzy Kwiatkowski, jest to całkiem możliwe - dostanie wiadro zimnej wody. Szkice Mueller są bowiem przede wszystkim niebezpieczne w swoim nieustannym przypominaniu, że za każdym rogiem - słowem, znakiem - czai się nierozwiązywalna zagadka, która wciąga w kryminalny wir tropienia, wyszukiwania kolejnych sensów, mnożenia możliwych interpretacji, a i tak nigdy nie osiągnie się norwidowskiej Całości. Ale przecież sama krytyka literacka do bezpiecznych nie należy, a tym bardziej należeć nie powinna. Dlatego też sposób jej uprawiania przez Joannę Mueller może albo przekonywać, albo wzbudzać otwartą polemikę. To, w dobie dyskusji o niewyrazistości i miałkości polskiej krytyki,,, całkiem ciekawa perspektywa. Być może poezja Tymoteusza Karpowicza czy Krystyny Miłobędzkiej wymaga kolejnych omówień, być może mogłaby z nich powstać nowa książka i być może znowu mogłaby ją napisać Joanna Mueller, tylko czy nie lepiej sprawdziłaby się jakoaś forma monografii, pozbawiona tej dezynwoltury i silenia się na bezpośredniość? Cała reszta wywołuje bowiem fundamentalne (broń mnie Panie Boże, żeby nie przeszło ono w "fundamentalistyczne") pytanie: po co to wszystko? Dla kogo? W imię jakiej/czyjej literatury? "Stratygrafie" trzeba bowiem uznać nie za książkę krytyczną, lecz manifest artystyczny, będący przedłużeniem poetyckich eksperymentów Mueller.

Joanna Mueller, Stratygrafie, Biuro Literackie: Wrocław 2010

Pierwodruk: strona BL? nie sądzę