Nie doczytaliśmy pierwszej książki Konrada Góry i zgubiliśmy wtedy jeden z ważniejszych dla jego poezji tropów. W świetnym skądinąd debiucie o przydługim tytule Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem poszliśmy po śladach rewolty, koktajlu Mołotowa z okładki i buntowniczego, brutalnego momentami języka. Husajn stawał się figurą dyktatury i ucisku (społecznego i retorycznego), którą rozbija anarchizujący gniew wiersza, a przynajmniej rozbić próbuje. Teksty Góry jawiły się jako kość niezgody, forma oporu przeciwko konformizmowi – w życiu i w poezji. Ale konformizm ten dotknął również czytelników i podążyliśmy za ręką rzucającą butelkę, drugi człon tytułu pozostawiając samemu sobie. Ubodzy duchem, bo tacy są moi czytelnicy, opowiadał kiedyś poeta w wywiadzie. W trzech słowach skupiło się jak w soczewce wszystko to, co nie jest rewoltą samą w sobie, stematyzowaną i głoszoną ex cathedra, a co stanowi o ciągłym napięciu tych wierszy. Inność, ubóstwo, duchowość - one trzy, a zarazem wszystkie ich warianty, wariacje i współzależności, zaczynają dominować nad anarchicznym, na swój sposób młodzieńczym, rezerwuarem gniewu.
Można powiedzieć, że te trzy słowa stają się też dominantą wierszy z
nowego tomu wrocławskiego poety Pokój widzeń (WBPiCAK, 2011). Cierpiący
biedę człowiek jest zarazem Innym, społecznie i symbolicznie wykluczonym, tym,
który egzystuje na ruinach i konsumuje resztki w zupełnie dosłownym znaczeniu.
Jego głód fizyczny tworzy analogię z poetyckim głodem metafizyki, a wzbierający
gniew za wyzysk okazuje się paralelny do boskiego gniewu wiersza, myśleniem
zakorzenionego gdzieś w chrześcijańskiej wspólnocie sprawiedliwych:
Chleba podłości tlący się
miękisz.
Ziemi
podłości dzień po dniu.
Mięso
podłości: wiarygodny głód.
Ktoś
umiera. Ktoś bierze jego pokój
(…)
popatrz
na to inaczej: im ten ktoś
nie
umarł, teraz obnoszą się jego odejściem
jako
świętem, kiedy niebo grzmi od szczęścia,
którym
się dzielimy, bo skończył się chleb.
(Przez frontowe okno, s. 32)
Innym jest także poeta: wobec świata (miotając
się między maskami everymana i apostoła) i wobec samego siebie. "Jego
ciało chodzi w moim ubraniu" napisze Góra w puencie Nawet w tramwaju (s.
16). Obcy jest moją drugą stroną, reszką na monecie, która obraca się w
globalnym porządku. Odkrywam go zatem w sobie i wokół siebie, świadomy, że
łączą nas pewne stosunki i na nie szczególnie warto zwrócić uwagę. Poeta nie
odpuszcza bowiem pojęciu "własności" nawet wtedy, gdy jej przedmiotem
czyni swoją podmiotowość, jak w przytoczonym wyżej wierszu („Wszystkie moje
pieniądze są jego. / Zaślinił każdy banknot”). Stawia tym samym pytanie, czy w
obecnych ramach politycznych i językowych suwerenność jest w ogóle możliwa?
Ukazuje paradoksalne rozdarcie na "ja" wypowiadające (wiersz i jego
forma) i "ja" posiadające prawo do utożsamiania się. Tak czy tak,
jedno z nich będzie zawłaszczone, drugie zaś pozostanie oceniającym,
wybijającym swój awers z orzełkiem na monecie.
Pęknięte podmiotowości i
wiersze-maski pobrzmiewają w Pokoju widzeń echem Wojaczka. Silniejszy
niż dotąd jest za to w nowym tomie gest autokreacji, silniejsze pragnienie
autentyczności, wyrazistsze momenty, w których poeta „chce powiedzieć”, nie
skrywając się za formą, aż po tak „dotkliwe” jak w wierszu I waśnie teraz
:
zwariowałem. Błoto ucieka
mi
z
ust. Znalazłem się
po
skraju dotknięcia. Nie
odwołano
terminów. Nic
nie
zostało darowane.
(s. 17)
Religijny i teoretyczny arsenał, z pojęciami transgresji i ekonomią daru,
mimowolnie przychodzi na myśl, gdy czyta się nowe teksty Góry. Większe wydaje
się więc żądanie, które poeta stawia wobec wiersza - mówić brutalnie i
literacko zarazem; mówić o materii i metafizyce jednym słowem, znajomym lub
przywracanym z archiwum nazw; mówić z całą świadomością, że poezja nie ocala i
nie zbawia, ale łaknie zbawienia.
Religijna symbolika pojawia się
więc w wierszach Góry sprofanowana, ale zarazem roszcząca sobie prawo do
głębszego znaczenia, na nowo odkrywająca skostniałe formuły. Wielokrotnie
powracające ryby są więc i pokarmem i jego biblijnym odpowiednikiem, symbolem
duchowej wspólnoty, podobnie jak chleb, wino i... wódka. Nawet tak obrazowe
frazy z wiersza JEGO SOKI ZALEWAJĄ KRAJ UST :
W 97 Odra
weszła
tu do żywa, zajęła
trzy
chlewnie, potem stamtąd brali
węgorze
jak ogumienie kabli,
brali
węgorze i kable bez ogumienia,
czasem
ktoś się mylił i z dziewiczą goryczą
pluł
wstęgą absmaku w ostatnich podrygach
(s. 42)
obciążone są religijnym
potencjałem, a pojawiające się wcześniej ryby, chleb i figura chłopca wnoszą
swój – zawiedziony - mesjański pierwiastek. Każde z wielkich słów trzeba więc
sprofanować, na powrót przypomnieć jego „mięsistość”, materialność, a tym samym
nadać znaczenie jego ziemskiej użyteczności, jak w pierwszych wersach Cyrku:
„Dobre do śmierci, nie wina a wódkę, / Chleb, jemu brak zaprzeczenia” (s. 28).
„Brak zaprzeczenia” to punkt, w którym metafizyczne roszczenia i język
pojęć spotykają się z żądaniem
fizyczności, łaknieniem, biedą, pracą i trudami życia, przechodzą próbę swojej
przystawalności. Tylko wtedy mogą się okazać autentyczne:
11 = 2
Dla mnie poezja to przekazywanie ludziom tego, czego nie
czują. Tymczasem spotykam autora, dla którego to jest sprawianie nam, ludziom,
skóry tam, gdzie cierpimy klęskę jej urodzaju. Właśnie teraz, kiedy jego wargi
rodnieją młodym wierszem, moje kundlą się górna z dolną, i cuchną wierszem tak
starym, że używam w nim słów „czynić”, „kochać”, pomordować”. Są to dokładnie
te słowa, bez których się rozumiemy, obaj mając zajady pełne suchej krwi.
(Banały, s. 44)
Poeta – zdaje
się mówić Góra – musi zawsze sprawdzać miejsca, w których zaczyna fałszować,
zamazywać i abstrahować, nie znaczy to jednak, że fundamentalnych (i wyużytych)
słów wolno mu unikać ("Duch był. Wyparł się nas. / Duch wył. Wypierał się
z nas” ze Szlifiernia głodu na pięć stron świata, s. 19).
Bezkompromisowo przypomina nam, że cała poezja okazuje się językową buchalterią
tak długo, jak długo nie dotyka spraw najważniejszych, a te zdają się
ogniskować u Góry wokół materii i metafizyki, w ich najbardziej
niebezpiecznych, granicznych postaciach. Ale wymowny akapit z Banałów
przeczytać warto w kontekście poprzedzającego go o kilka numerów 2=11:
„Przyniósł mi tlen. Oddychamy na zmianę”. Dwie jedynki składają się w
odliczaniu kolejnych części tekstu i tak jak fragment 11=2 wnosi
dychotomię postaw (z pstryczkiem w nos wszystkim tym, którzy stracili szacunek
do Słowa), tak fragment drugi sugeruje jej zniesienie, a przynajmniej
uwzględnia możliwość, dzięki której zostaje zawieszona.
W tym kontekście objawia się też graniczność poezji Góry, jej wystawienie
na skrajnie przeciwstawne sobie sfery, które spajać może tylko doświadczenie.
Eksperymenty formalne prowadzi poeta niejako przeciw wierszowi, rozbija
strukturę słów, tworząc anagramy lub maksymalnie poddaje się rygorystycznej
formie (jak w kluczowych dla tomu pantumach).
Doświadczenie jest tu byciem w fizycznej relacji ze światem, spotkaniem,
które zawsze kończy się zadrapaniami, bo zawsze pozostać musi walką. Elegancka
fraza (jedna z bardziej rozbudowanych i wyszukanych w naszej nowej poezji) w
żadnej chwili nie staje się więc frazą wydumaną, abstrakcyjną do tego stopnia,
że czujemy jej biurkowe kunktatorstwo. Przeżywanie czegoś okazuje się u Góry
ekspozycją siebie na działanie pojęć (mechanizmów języka, władzy, ideologii) i
rzeczy (dosłownie: materii), ekspozycją do gołego ciała. W obliczu tego
doświadczenia „Musi zostać powiedziane słowo. (…) Musi zostać powiedziane
szydło”, które połknął chłopiec, sznurując usta sobie i nam (z wiersza Musi
zostać powiedziane słowo, s. 46). Głębszego znaczenia nabiera po lekturze Pokoju
widzeń zwrot „słowo daję”. Lepiej może: daję Słowo.
Konrad Góra, Pokój widzeń, WBPiCAK, Poznań 2011, s. 52.