Dokąd uciekli poeci? "Ucieczka z Elei" M. Woźniaka


 Jeśli przeżyłeś, strudzony gościu, epokę "pojemników na sproszkowany Avalon" i nie dotknęła Cię "bulimia świateł", możesz złożyć przypadkiem swój "mimiczny pośladek" w "kanciapie aorty" i spokojnie strawić "ampułki na boży ejakulat". Wszystkich tych frykasów dostarczy Ci nowy tomik Macieja Woźniaka, wydany nakładem poznańskiej WBPiCAK jako dwudziesta pierwsza książka serii Biblioteka Poezji Współczesnej. Ucieczka z Elei prezentuje się nad wyraz dobrze, ale tylko od strony wizualnej. Z wierszami jest już znacznie gorzej: albo pozostaje po nich uczucie niedosytu - dla głodnych i spragnionych takiej poezji, albo dojmujący niesmak - dla wszystkich pozostałych. A może takie ni to, ni tamto, dograne do połowy, jak:


Latarnie we mgle: ani światło, co mizdrzy się brzytwą,

ani mrok, w którym zawzięcie grzechocze taksometr


kiedy wracam wilgotnym asfaltem, senny parlamentariusz

po negocjacjach z gwiazdą, niosąc uzgodnione


zawieszenie Erlösung, wysiadki na błękitnej rampie

wesołego Endlösung w ogródku Ananke


(Piosenka dla Agaty)


Może to nawet zaleta, że utrzymany w chłodnej tonacji (z przewodnim zimowym zdjęciem na okładce i masą "śnieżnych" tekstów) tomik potrafi wzbudzić tak mieszane uczucia. Gdyby przyszło mi jednak upatrywać w nim próbę przekroczenia impasów współczesnej literatury - jak kiedyś sformułował to Piotr Śliwiński - byłoby to co najwyżej przekraczanie ramy okiennej w dość nieprzyjemnym rozkroku.

Maciej Woźniak to wszak doświadczony poeta i autor czterech wcześniejszych tomików, o których krytycy pisali całkiem pochlebne recenzje (i które sam uważam za udane). Dlatego momentami z trudem przychodzi stwierdzenie, że tym razem nie przekonuje, nie skłania do refleksji i nie bawi, a na tle całej serii WBPICAK-u wypada aż nazbyt słabo. A szkoda, bo płocki twórca ma wyrobiony styl i zręcznie odnajduje się w przeróżnych klasycznych formach. Pozwolę sobie nawet na przytoczenie całego sonetu - U Franka powoli zarasta (o ile mnie prawo autorskie wcześniej nie zgnębi), który gdzieś daleko pobrzmiewa Berrymanem, ale przede wszystkim obrazowo łączy obecność z nieobecnością:


U Franka powoli zarasta, badyle sięgają do wyrwanych futryn,

a ze środka czarno, dwa razy czarno i prostokątnie na amen,

szopa z tyłu zaczyna się śmiać, tym drewnianym

rechotem, który zaraża sztachety, trzonki motyczek i burty


łódek przy domach pod wałem, z siwą papą, gdzie w lutym

tłusto dymiło z kominów, jakby zaniedbane

kobiety paliły swoich zużytych mężów, nasz licznik na ścianie,

który Franek założył w 91, liczy te swoje kilowatominuty


i kręci srebrnym kółkiem, a we Frankowym sadzie dzikie,

zapuszczone jabłonki szczenią się na biało,

tak z urzędowej szarej koperty wygląda rąbek listu


od zadurzonej po uszy młodszej referentki, rano włączyli silniki

w przepompowni, jednocześnie huczało i skamlało,

po wodzie chodził Broniewski, normalnie jak Chrystus.


Jak kiedyś powiedział (zapewne nie raz) Piotr Sommer, dobry wiersz regularny to dziś taki, w którym dopiero pod koniec przychodzi refleksja o jego regularności. Odnotowuję więc, że dawno nie miałem okazji czytać tak sprawnie napisanych sonetów czy vilanelli, które zaskakiwały naturalnością rytmu, rymu i znaczeń. Ale to niestety tyle. Dalej zaczyna się już galopada, czy może raczej tytułowa ucieczka z Elei, prowadzona trochę na oślep.

Jak zdążysz zapewne dostrzec, strudzony czytelniku XXI wieku, poecie pokroju Woźniaka nieobce są wyszukane metafory ze świata mody ("buchalterka w biusthalterkach"). Rączo korzysta on również z tradycyjnego bestiarium (Morgana, Hymen, Kermit, Agata). Ampułki na boży ejakulat przypomną być może podobne motywy z legend arturiańskich, a może i zapomniany wiersz Czechowicza pod tytułem ampułki. I nagle wiesz, że chodzi właśnie o Świętego Graala, który zbliża Cię do krwi Chrystusa, a od której krok już tylko do pozostałych sacro-metafor. Nowy tomik Woźniaka (podobnie jak poprzednie) przesycony jest bowiem sakralnymi nawiązaniami, ale tym razem zbyt często rażą one pretensjonalnością. W pewnym momencie nie trudno dojść do wniosku, że religia swoją drogą, a język swoją, bogu co boskie, cesarzowi co... A zresztą, miszmasz też nie służy jak należy, bo wyłaniające się choćby z ciekawego Menueta z podżegaczem "nagrobki z wiatru, portale zmartwychwstań" po prostu nie chcą brzmieć jak przystoi eleganckiej puencie.

Pewnie warto by teraz napisać, że braki elegancji i wytrącanie z językowych przyzwyczajeń oraz mieszanie sacrum i profanum są charakterystycznymi elementami poetyki Woźniaka. Tylko co z tego? Elegancja nie idzie w parze z elokwencją (rozszyfrowanie wszystkich odniesień, którymi raczy poeta, może zająć sporo czasu), a rozbijanie przyzwyczajeń prowadzi niejednokrotnie na manowce. Jeśli myślisz, szacowny wędrowcze, że to Marcin Sendecki wybiera przypadkowe słowa, które dobrze ze sobą brzmią, możesz mieć rację. Maciej Woźniak czasem wybiera bowiem słowa przypadkowe, które nijak nie chcą ze sobą nawet brzmieć. A wszak i Sendecki i Sosnowski patronują mu dzielnie jako motta wierszy. Po koniec lektury wygląda to więc trochę jak klamra wiersza Vanishing joint: "Robi się rzeczy, żeby mogły zniknąć".

A przecież poeta działał chyba w innym celu: żeby coś utrwalić, ująć w słowa. Czas niejednokrotnie zwalnia w tych wierszach; przyroda i miasto wyznaczają sobie wzajemnie rytm w skali kosmicznej, gdy "Nocne niebo włóczy się po rżyskach" (Symonia), albo "szprychy tak rozchodzą się od osi do obręczy, i nic więcej / im po drodze niż pomarańczowy odblask. I nic więcej / gładkim szynom położonym pod cysterny, / żeby wiozły tlen do Lhasy, mannę dla gąsienic, / od których rdzewieją miasta" (Norbertańska). Bo żeby nie kończyć ponurym akcentem - Ucieczka z Elei najlepiej wypada tam, gdzie zdobywa się na opisowość, zachowuje świat w języku, a nie język dla samej jego nieprzewidywalności. Można oczywiście uciec od tych wierszy, ale w całym tomie pozostanie z pewnością kilka tekstów, do których uciekać warto.