O tęsknocie za sensem, ryzyku przegięcia i lepieniu z wosku (Transparty Niny Manel)

Zapewne nie powinienem się o tej książce wypowiadać poza kuluarami, bowiem przypadło mi – wespół z drugą głową smoka, „już doktorem” Kujawą – wyselekcjonować te wiersze i zaproponować coś w rodzaju układu czy koncepcji tomu. Na marginesie Transparty przyszła mi jednak do głowy pewna refleksja warta chyba odnotowania. Nina Manel uprawia bowiem ten rodzaj pisania, który z jednej strony dobrze uzgadnia się z nowohumanistyczną aparaturą, z drugiej zaś w sposób bardzo klasyczny poszukuje racjonalnie rozumianego sensu. To fascynująca mieszanka, o której nie miałem pojęcia, gdy przystępowałem do pierwszej lektury jej wierszy. Wydawało mi się, że ich siłą będzie tytułowe „trans-”, a więc z jednej strony przekraczanie granic genderowych, oscylowanie wokół płciowej niejednoznaczności, sytuowanie podmiotów i nadużywanie tych sytuacji, z drugiej zaś ‘trans’ jako ekstaza lub ogłupienie, rodzaj stanu, w który wprowadzamy się sami albo w który wprowadza nas współczesna kultura (np. takie „Oczy: dwie plamy, wycieki benzyny,/ kiczowate światła w wintydż dyskotece”, K MAG). Ale tu znowu otwierają się dwie bramki – w pierwszej czeka zonk humanistycznych tęsknot za obecnością, a więc szał, kult afektów, uwiedzenia retorycznego i ekstazy spotęgowanej immersji, w drugiej sceptyczna refleksja o naszej spektakularnej rzeczywiści w dobie późnego kapitalizmu. Doskonałym polem do diagnozy tej iluzoryczności i jej afektywnego oddziaływania wydaje się system mody, z którego obszernie korzysta Manel w części drugiej – „-party”, opierając ją na cyklu wierszy z „weekendów modowych” oraz nieoczywistej postaci Loli Kittinger.

Skoro tom nosi tytuł Transparty, to właśnie ten element zabawy, zwalniającej z rozumowego oceniania, można by uznać za wiodący. Byłby to trochę podobny ruch, jak w „dyskotekowych dystopiach” Kamila Brewińskiego i Justyny Kulikowskiej, gdzie duch wykańcza się na lśniących parkietach i na chwilę oddaje się zapomnieniu (choćby takie Spotted: Zamość), albo jak w Apokalipsie. After party Piotra Przybyły, gdzie ponowoczesny karnawał był okazją do namnażania ekstatycznych powiązań, wyprowadzających nas poza klasyczne ramy molekularnej rodziny. Ale Transparty to świadoma zmyłka, bo i sposób pisania autorki jest wysoce samoświadomy. Są tu typowe retoryczne wabiki, zagrywki rytmiczne, liczne konstrukcje paralelne, ostre przerzutnie, prowokacyjne apostrofy, autotematyczne wtręty oraz gra na monologu lirycznym, a więc najłatwiejszym źródle identyfikacji czytelnika z autorem/bohaterem/podmiotem:

nauczę was sztuczki, wdech-przerwa-i-wydech.
Tak łatwo pomylić, muszę potrenować,
och, trzeba trenować! Tak łatwo pomylić
orgię, transoperę,
blamaż i performans

(Bokeh)
Ale jest też coś, z czym coraz rzadziej obcujemy w młodej poezji: hipoteza sensu. Wiersze Manel przypominają zagadki bądź rebusy, ze wszystkimi słabościami takiej formy, ale też ze wszystkimi jej zaletami. Do słabości należy oczywiście obowiązek intelektualnego podejścia do tych tekstów, nastawienie się na ich deszyfrację, trudność odbiorcza, którą napotyka czytelnik przy pierwszym kontakcie. A napotkać musi, bo Manel sporą część swojego pisania opiera na szeregu kampowych odchyleń, dziwactw i zadziwień, które trudno zrozumieć w kategoriach spójnej, racjonalnie poprowadzonej estetyki. Trochę tu sentymentalizmu (Wina!), trochę pseudoromantycznych guseł („niebieskie sukienki Maryjek przy drodze,/ suche serca królów w muzeum w katedrze”) i gore, wszechobecna hipertrofia i przesyt informacji, a potem nagle sparkle sparkle sparkle i „Lepię się do ciebie jak wyborny brokat” (Fluffy slime) albo „Księżyc w żelu rozpuszcza ćmę nocy” (Kaamos). Kamp jest dzieckiem XX-wiecznej, dekadenckiej transgresji i sprywatyzowanych, estetycznych mikroemancypacji, które dały się ostatecznie wchłonąć przez ruch kapitału. U Manel występuje się więc jako pewien rodzaj subwersywnej estetyczności, która odsłania pozorny charakter poetyckiej produkcji, jej utopijny wymiar i potencjalną podatność na wchłonięcie. Ale pojawiając się w postaci wybłysków, żenujących metafor, dyskotekowych pląsów i drgawek z modowych wybiegów, rzuca równocześnie wyzwanie temu, co w naszej poezji wprost ideologiczne i tendencyjne. To podobny rodzaj „parnasizmu”, po jaki sięgnął w ostatnich tomach Andrzej Sosnowski, nie tyle wykorzystując rewolucyjne hasła sytuacjonistów, co deklarując w ich duchu umiłowanie heterodoksyjnej przeszłości, która stać się może grzybnią odmiennych futurologii. Makabryczny, ale wyeksponowany i uświadomiony pozór, jest u Manel fundamentem komunikacji, która ze strony podmiotu musi być nieszczera, żeby była skuteczna.

Oczywiście problem kampowej przesłony, korzystającej z teorii reaktancji, rozpostartej wokół racjonalnej wspólnoty czytających, jest problem marginalnym, ale to tylko jeden z takich dystraktorów w Transparty. Wszystkie one składają się na wiersze, które z jednej strony majaczą na horyzoncie przyszłościowych rozstrzygnięć języka, a z drugiej (ważniejszej) chcą być wypowiedzią racjonalnej podmiotki, toczącej z nami odpowiedzialną rozmowę i respektującej reguły XX-wiecznej gry w literaturę, której stawką jest porozumienie. Tom mógłby się też nazywać Labparty, bowiem laboratorium Manel to nie tylko temat i poręczna metafora jej technik, ale też pewna fantazmatyczna przestrzeń komunikacji literackiej. Owo laboratorium zakłada sterylne warunki lektury, wielokrotność eksperymentu, autonomiczną przestrzeń, techniczną świadomość i pewną interpretacyjną biegłość uczestników. Gdyby spróbować stworzyć ponowoczesną odmianę poezji uczonej, która informuje, dzieli się wiedzą i zmusza do ciągłego dokształcania się, byłaby nią właśnie poezja laboratoryjna, zapraszająca nie do laboratorium języka, jak czynili to jeszcze Karpowicz czy Wirpsza, ale do laboratorium jako miejsca pracy grupki „specjalistów od wiersza”, takiej sprofesjonalizowanej mikrowspólnoty. Zza poezji Manel przemawia bowiem figura profesjonalistki i samo zjawisko profesjonalizacji poetyckiego dyskursu. Jest to tym bardziej paradoksalne, że autorka posługuje się pseudonimem i pozuje nieustannie na naturszczyka. Tak czy inaczej „udaje jej się udawać” niezobowiązującą, nieprofesjonalną pozycję w obrębie współczesnego pola poetyckiego (co jest przypadkiem podobnym do krytycznoliterackiej pozy Rafała Wawrzyńczyka), a zarazem wciągać czytelnika w wiersze trudne, łamigłówkowe, wymagające ciągłego doczytywania kontekstu. Ale laboratorium to też miejsce, w którym dokonuje się tu analizy: procesów poznawczych, tkanek, wyobrażeń i społecznych fantazji. Te, tak z pozoru nieprzystające do siebie kategorie, potraktowane są u Manel podobnymi, „stricte poetyckimi” narzędziami, które dowodzą, że poza analizą i syntezą istnieją jeszcze inne procedury pozyskiwania wiedzy.

Czytam ten tom z pewnym zdziwieniem, nieprzyzwyczajony, a właściwie odzwyczajony od debiutu, który wymaga czegoś więcej, niż śledzenia asocjacji i podążania za głównym tokiem skojarzeniowym. Tu mamy do czynienia z – owszem, dziwacznymi – zagadkami, a zza nich przemawia XX-wieczny, emancypacyjny duch, mocno usadowiony w obietnicy awansu klasowego i w kulturze wiedzy. Jest to jednak duch, w którego nadal wierzę – nie skapitalizowanej nostalgii, nie ponowoczesnego spływu, ani też konserwatywnych lęków, poszukujących siły w fantazmatycznych obietnicach. To nieco archaiczny duch intelektualnego wysiłku i trudu budowania społeczeństwa opartego na klasowym awansie, uwięziony w amorficznym, seksualizowanym ciele XXI-wiecznej kobiety, której maską bywa Lola Kittinger: paranoiczna siostra Zazie, Nany i Żanny, przybrana córka Josepha Kittingera, który pół wieku temu spadł ze stratosfery, wyprzedzając Bowiego i Baumgartnera. Co napisano o tych dwóch, doskonale wiemy, co zaś dopisała Manel w CV swojej bohaterki? Na pewno tyle, że wciąż tkwimy w heteronormatywnym patriarchacie i binarnych opozycjach typu ciało-duch, rozum-serce, uczucia-intelekt czy praca-zabawa. Ulegamy im z pewnego rodzaju przyjemnością, z satysfakcją, bo kapitalizm dawno wykonał syntezujący gest objęcia tych kategorii wspólnym mianownikiem i oszacowania zysków z ich pozornego konfliktu. Trudno zatem nie spojrzeć na Lolę jak na produkt naszego utowarowionego widzenia, nie jak na alter ego autorki (to jest znacznie bardziej scjentystyczne, do samej Loli ma zresztą podejście cynicznej laborantki – por. wiersz Lola Kittinger próbuje zmartwychwstać w celu natychmiastowej śmierci), ale jak na wystawowy manekin, na którym rozwieszono nasze schizofreniczne lęki z początku XXI wieku.

Gdyby miał wskazać jakiś poboczny trop, wykraczający poza sugerowaną przez tytuł transowo-imprezową metaforykę pozornego konfliktu między rozumem i uczuciem („Pisałam egzamin na ślicznym kampusie./ O głowie, języku, sercu oraz oku./ Pisałam egzamin z wyższej genetyki”, Wasabi), byłby to odgrzebany i nieustannie przetwarzany przez autorkę mit Galatei. Jest nią i „upiorna Lola”, i Jean Harlow z Piętnastu wdzięcznych wersów dla ślicznej Jean Harlow, i rzekoma mniszka Makryna z wiersza o takim tytule, są nią „dziewczynki” przemocą przyodziane w sukienki i mająca pozorną władzę nad całą grą laborantka Nina Manel (aż dziw, że w tej galerii zabrakło Hoffmanowskiej Olimpii z Piaskuna). Możemy powiedzieć, że parnasizm Manel zbliża ją do Sosnowskiego, laboratoryjna racjonalność i skłonność do ustanawiania głębokich sensów do Anny Adamowicz, konstruktywistyczny, przewrotnie wprowadzony kamp do Marty Podgórnik, a sama Lola jest echem XX-wiecznych awangard z ich obsesją na punkcie automatonów. To właśnie – jak w pewnej pięknej przedmowie Sosnowskiego – „lalka w czarnej fedorze, z ceglastym krawatem na szyi”, pochylająca się nad okrągłym, złudnie oświetlonym stołem do gry w szachy, zarazem potwór Frankensteina i woskowa lalka. Na jej ciele odciska się narcyzm współczesnego Pigmaliona, a „kto nie był na ziemi ni razu, ten nie wie (…)”, że my z niego wszyscy.


Nina Manel, Transparty, Biuro Literackie: Stronie Śląskie 2019, s. 48.