W cieniu zakwitających poczwarek („Cienie świszczących psów” E. Jarocka)

Dwa pierwsze tomy Ewy Jarockiej – Nie ma dobrych ludzi (2016) i Dno cekina (2017), oba wydane nakładem Fundacji im. T. Karpowicza, jeszcze pod redakcją Jacka Bieruta – przyjąłem z niemałym entuzjazmem. W przypadku tego drugiego chwaliłem zindywidualizowaną, kobiecą narrację, podsycaną językową prowokacją – erotyczną i religijną, a momentami nawet jakimś wulgaryzmem, dynamizującym wiersz. Ale przecież nie był to główny wyróżnik stylu wrocławskiej poetki i mam wrażenie, że dopiero teraz, w trzeciej książce o znakomitym skądinąd tytule Cienie piszczących psów (Łódź, 2020), ten styl mógł wybrzmieć w pełnej okazałości. Nie chodzi bowiem ani o nowoczesną, genderową otwartość, która pozwala kobiecie jako pisarce grać różnymi rolami (również męskimi), ani o ekspresywną, momentami profanacyjną retorykę cielesną – ciągłe spotykanie się i rozchodzenie z własnym ciałem i seksualnością. Te elementy spotkamy w wielu różnych, współczesnych tomach kobiet, lepszych i gorszych zresztą.

To, czego mi brakowało do „spięcia” poetyki Jarockiej, a co dostajemy w Cieniach…, to surrealizująca, baśniowa tendencja, która równocześnie kołysze czytelnika i nieprzyjemnie go zaskakuje. Wyobraźnia i sen są w tym tomie nieustannie tematyzowane jako narzędzia poetyckie i jako alternatywne, heterotopijne przestrzenie życia podmiotki (świetne instynkty czy dzieciństwo). Nie bez powodu za jednym z blurbów stoi Justyna Bargielska. Ten rodzaj dziwności, który wypracowała w końcu Jarocka, bliski byłby introwertycznym momentom podmiotki Bargielskiej, raczej z czasów China Shipping niż Dziecka z darów – gdy ta nagle zamykała się w sobie, a potem wybuchowo otwierała. Raz kończyło się to siarczystym przekleństwem, innym razem uwiedzeniem i obnażeniem, ale przede wszystkim mieszało wszystko ze wszystkim jak w dziecięcej czytance, jakby możliwa była zupełna dowolność w układzie planet. To szczególne poczucie bliskości ilustrowanej literatury dla najmłodszych towarzyszy nam przy lekturze nowego tomu Jarockiej. Jakiś pierwiastek dziecięcości ma w sobie i podmiotka (choć przecież jest matką, choć toczy erotyczno–związkowe rozmowy, chociaż boryka się z dorosłym, zawodzącym ciałem i dojrzałą już seksualnością), i świat, w którym stara się funkcjonować i od którego ucieka.

Można by jednak zacząć tak: czy wyobrażaliście sobie kiedyś, że Mały Książę jest dziewczynką? Ot, Małą Księżniczką, ale nie taką z bajek Disneya, którą trzeba nieustannie ratować przed nią samą. Cechuje go to samo pragnienie wiedzy, ten sam instynkt poszukiwacza, ta sama tęsknota i wiara w uniwersalną „przyjaźń” oraz zdolność naiwnego, prostego widzenia świata, która okazuje się zarazem prorocza i niezwykle pouczająca. Po prostu jest dziewczynką, a cała opowieść nie dzieje się już w świecie mężczyzn. Ale co wtedy stałoby się z Różą – czy Małą Księżniczkę i Różę połączyłby ten sam rodzaj zachwytu i uległości, a bohaterka dałaby się uwieść kaprysom, urokowi i pięknu tego najbardziej konwencjonalnego z poetyckich atrybutów? Możliwe, że ta forma platonicznego erotyzmu, który połączył wówczas Księcia i Różę, dałaby się przepisać na relację saficką, ale też niewykluczone, że wówczas straciłaby swoją filozoficzną uniwersalność. A może – jak doskonale opisała to Naomi Wolf w Micie piękności, pokazując, że kanony estetyczne wytworzone w męskim świecie przekładają się na międzypokoleniową rywalizację między kobietami – Księżniczka i Róża, reprezentujące ten sam rodzaj ulotnego piękna – wytworu męskiego spojrzenia i jego fetyszystycznego niezaspokojenia, stałyby się po prostu rywalkami? U Jarockiej wybór jest prosty – albo jesteś różą, albo psem, albo też jarocką:

róża zdechła niczym pies, zaskowyczała i padła

głową w stronę wschodu. czy miałam się do niej modlić,

wypraszać u niej łaski i może nawet aureolę?

chodziłabym taka święta po ogrodzie

i pouczałabym inne róże: jeśli chcecie zdychać,

to tylko jak psy. kwiaty dziwiłyby się,

że nie jestem piękna, mam odwagę być jarocką.

(ogród)


Ale jest to wybór pozorny, bo jak dobitnie pokazuje wiersz pies, ta alternatywa istnieje tylko czasami, głównie w snach i marzeniach, a w gruncie rzeczy jednak egzystencjalne dociekania psa typu: „(…) dlaczego / nie urodziłem się drzewem? dlaczego las / tu nie przyjdzie lub nie wyrośnie ze mnie gałąź, / na której mógłbym się powiesić? (…)” mają charakter retorycznego zaklinania beznadziejności losu.

Czy istnieje zatem jakieś „lepiej”, jakiś bardziej upragniony stan lub forma życia? I jak zachowałaby się Księżniczka? Być może wróciłaby do swojej Róży, z licznych przygód wyciągając lekcję o tym, jak trudna jest relacja z Innym. Ale czy oswoiłaby liska? Jak zareagowałby na nią pilot-narrator, spotykając ją nagle na pustyni? To pytania, które nasuwały mi się nieustannie podczas lektury Cieni piszczących psów. Nie dlatego, że poetka wprost czyni aluzje do Małego Księcia, chociaż takie zdanie, że jesień „nie chce ze mną gadać, / bo zabiłam pająka, a mogłam go oswoić” (mam na to papiery), pasowałyby do tej filozoficznej powiastki idealnie. Podobnie jak ta zwrotka z wiersza bez tytułu:

zjadłam zupę, potem bigos i kanapki i teraz martwię się,

czy w brzuchu nie urosła mi lwia paszcza. może zamiast

żołądka urosła mi lwia paszcza. może lwia paszcza i ja

żyjemy w symbiozie i teraz nie spotka mnie śmierć,

bo ona będzie żyła we mnie.

Te pytania nasuwają się, bo na uniwersalny, dziecięcy sposób odbierania świata – związaną z nim infantylną otwartość oraz zdolność wchłaniania i irracjonalnego, zindywidualizowanego kategoryzowania bytów – Jarocka nakłada swoją dorosłą, genderową tożsamość introwertyczki-histeryczki, kobiety-odludka i kobiety-matki, w nieustannym dialogu z własną cielesnością i społecznymi funkcjami. Ten aspekt jak cień wkrada się w wiersze, które mogłyby być w innym razie niewinnymi, filozoficznymi bajaniami, i zostawia nas z poczuciem jakiegoś fizycznego wręcz dyskomfortu – przemocy dorastania i odnajdywania się w rolach. A całość złożona jest właśnie z części Słońce i Cień (oraz, trochę na doczepkę, a chyba trochę dla żartu, Łódź). Ta baśniowa, jungowska wręcz metaforyka: tego co lśni i prowadzi do kwitnienia i tego, co zaciemnia i zwija się, a wynika z zasłonięcia, steruje w tomie sposobami widzenia siebie. Bo jednak głównie o „ja” tu chodzi – o jego stany, doznania, uniki, dotknięcia i naruszenia. Nie bez powodu wspomniałem wcześniej o słynnej rozprawie Wolf. Jarocka porusza się właśnie wokół „mitu piękności” – ogląda go z różnych stron, mierzy, czasem wyśmiewa ironicznie, czasem próbuje się w niego wpasować, co się ostatecznie nigdy nie udaje, bo „(…) moja piękność jest piękna jak kopiec / pełen ciarek, jak mrowienie w łopatce” (instynkty). To niedopasowanie przekłada się jednak na kondycję całego świata – ogólnego nieprzystawania elementów i organów do pozostawionych im szablonów. Zamiast rozpaczy pojawia się zgoda na bycie formą niedoskonałą, stającą się nieustannie, programowo nie-tożsamą, jak w coś mi wyskoczyło na dłoni:

kwiat pachnący nadzieją? smaruję go

kremem, nie podlewam, on wyrzuca

korzenie ponad siebie, jest nadzieją.

(…)

póki co wącham mój kwiat,

cieszę się, że wiosna o mnie pamięta.

Baśniowy tryb orzekania i wątpienia, tak charakterystyczny dla narracji Małego Księcia, przybiera w tym tomie formę ontologicznej labilności. Już tłumaczę. Wielokrotnie w Cieniach… powtarza się zwrot „mylić się”. Można powiedzieć, że bardzo wiele rzeczy myli się tu na wiele różnych sposobów. Podmiotka myli się nieustannie, ale też mylą jej się rzeczy ze sobą, części ciała, nazwy i osoby, np.: „po ugryzieniu komara moja ręka krwawi / ludzkimi łzami, można ją pomylić ze świętą. mylę / rękę ze świętą teresą. (…)” (symbioza), „przyłożyłam do czoła papkę z nerkowców, / wszystko mi się pomyliło: ogórek z orzechami / i życie w ciele z życiem w pięknym ciele.” (zamiast zielonego ogórka), „starłam palcem kurz z listków fikusa. / nie jestem pewna, czy to nie drzewko / bonsai. ktoś się pomylił w obi i sprzedał mi / do domu trochę chin? (…)” (żyjący krajobraz), „(…) kiedyś spotkałam / człowieka. wycinał z łubinu kalie, żalił mi się, / że to nie łubin, ale mięso. poszłam aż na wybrzeże, / żeby sprawdzić, czy to nie ja / się pomyliłam i czy nóż był mój” (pogrzeb).

Z tych nieustannych pomyłek nie wynika ani poczucie winy, ani pragnienie poprawienia się i poznania prawdy. W tym sensie „pomylić się” u Jarockiej to nie oznaka popełnienia błędu czy doskonalenia się poprzez trud i cierpienie. Różnica między słońcem i cieniem nie jest tu ostateczna, a „pomyłka” nie ma charakteru ani epistemicznego (nie chodzi o lepsze, słuszniejsze czy pewniejsze poznanie) ani etycznego (nikt nikogo nie obwini o ten błąd i nikt nikogo nie zbawi, nie rozliczy z win i zaniechań). Jest trochę jak u Kafki: z pomyłki wynika po prostu przejście w inny stan istnienia, ku innej formie życia. Biodro może się pomylić z liściem i wtedy biodro stanie się liściem. I tyle. „Ja” może się pomylić z filiżanką i któregoś dnia obudzimy się jako filiżanka. Konsekwencje są daleko idące, ale wolne od jakiejkolwiek winy czy lęku. Nazwałbym to baśniowo otwartą formą istnienia, bo przecież to tam, w baśniach zmienionych w dziecięce czytanki, ten motyw nieustannej metamorfozy, która nie wzbudza strachu, tylko stanowi nieokiełznaną szansę, występuje najczęściej.

Takie ustawienie wiersza sprawia, że – jak słusznie zauważają autorzy not, Bargielska i Jarosz – od początku nie wiadomo, dokąd prowadzić mają cielesno-społeczne rytuały Jarockiej i zapewne ona sama też tego nie wie. Wiersz się otwiera i już w pierwszym, inicjującym akcie, w którym „ja” podejmuje się jakiejś czynności lub czyni jakąś obserwację, zaczynają się rozluźniać kategoryzacje i hierarchie. I nagle jesteśmy zupełnie gdzie indziej: w świecie uporządkowanym nie tyle nawet na opak, co po prostu wedle innych reguł. Że tak można, że tak trzeba, poezja musi nam nieustannie przypominać. Ale najlepiej, żeby robiła to w praktyce, bez dydaktyzmu, jak wiersze Jarockiej, nie tracąc z oczu tej delikatnej granicy, która oddziela troskę o konkrety podmiot od zachowawczego konserwatyzmu i estetycznej obrony jego granic. W Cieniach… mówi się co najwyżej o pragnieniach odizolowania się: zamieszkania w słoiku (lekarz mi kazał), w samej sobie, w strefie komfortu. Ta strefa natychmiast jednak zaczyna rozkwitać, rozrastać się, rozkrzewiać i przestaje tym samym działać jako immunizacyjny bufor.

Przy lekturze tego tomu miałem też okazję wrócić do wydanej w ubiegłym roku minipowieści Jarockiej, debiutanckiej zresztą – Nie zostawia się dziecka w niebie (Oficynka – adekwatna nazwa wydawnictwa). Można powiedzieć, że była to powieść poetycko-społeczna, w duchu wczesnych filmów Doroty Kędzierzawskiej. Odebrana matce-alkoholiczce dziesięcioletnia Angelika tworzy własny, lepszy świat, nieustannie nawiedzany przez głosy z zewnątrz. Świat, który pozwala jej przetrwać, zrezygnować z funkcji wiecznej opiekunki i przestraszonego zwierzęcia i na chwilę stać się znowu dzieckiem. Rwany monolog, kierowany nieustannie do niej, wypowiadany w drugiej osobie, jest jakby monologiem jej samodyscyplinującej się świadomości, głosem superego, na bieżąco definiującym i regulującym zachowania dziecka (z kluczowym ostrzeżeniem na przyszłość – nie będziesz miała męża, nie spełnisz się w roli żony i matki). Zaczynało się tak, a potem było coraz mroczniej:

Zgasło światło. Dziewczynko, która jesteś, co teraz zrobisz? Potuptasz do dużego pokoju? Wytuptasz latarkę z korytarza? Trzeba oszczędzać baterie, ukoi cię więc dopiero ogienek świeczki, którą zapali twoja mama. Nie wrócisz jednak spać do łóżeczka, będziesz się bała, że ona o nim zapomni, gdy pójdzie pić. Mama nie pójdzie spać, tylko będzie piła w mroku piwko.

Dziewczynko, która jesteś, co teraz zrobisz? To pytanie również zostaje przy lekturze Cieni piszczących psów, zwłaszcza w części drugiej, choć podmiotka jest przecież dojrzałą kobietą. Ale w tym nieustannym stawaniu się czymś innym, myleniu się i rozpoznawaniu się od nowa, też buduje w wierszu namiastkę bezpiecznego świata, choć zamiast nocy i samotności wielkim wrogiem jest tu fizyczna przemoc bycia obsadzaną w rolach (krzyk, mam pięć lat, mama wychowała się w grocie serca babci, a zwłaszcza słońce sponiewierało jesień). Tak jakby nad stróżującym psem (pies), nim stanie się nim i spuści głowę, czuwał szereg społecznych dystynkcji, ćwiczeń, aktów interpelacji i tresury. Tak jakby nad każdą dziewczynką, zanim ktoś uzna ją za kobietę i zanim ona sama się tak nazwie, odbywała się podobna tresura (przypomnę krótki, doskonale znany film Libery). Ten proces ujarzmiania wydaje mi się najważniejszym społecznym zagadnieniem, jakie rozważa się w tomie Jarockiej, gdzieś między emancypacyjną pracą wyobraźni, zaklinaniem własnej cielesności i poszukiwaniem dialogu z wszechświatem. Bo nie chodzi tylko o „ja” utemperowane, okaleczone, składające się w dużej mierze z traum i urazów, które teraz – niczym na kozetce – będziemy wspominać i rozdrapywać w wierszu. Chodzi o to, że „ja” nigdy nie dało się w pełni okiełznać, a język, wyobraźnia i sen to w tej poezji narzędzia działające we wspólnej sprawie: deterytorializowania i reorganizowania świata wokół.

 ________________

Ewa Jarocka, Cienie piszczących psów, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2020, s. 56.

Pierwodruk: "Śląska Strefa Gender" 2020.