O czym śpiewają mechaniczne aksolotle (A. Matysiak „wsobne maszynki”)

Droga poetycka Anny Matysiak pozostaje dla mnie zagadką, ale taką, którą z przyjemnością próbuje się rozwiązać i zawsze trafia się na coraz głębsze wody. „Wsobne maszynki” to już piąty tom autorki, która debiutowała wyjątkowo późno, bo w 2015 roku, dość niszową i raczej niezauważoną przez krytykę „Czułością liter”. Po drodze przeszła od poezji konfesyjnej, przez chwalone przeze mnie, postpamięciowe, autobiograficzne i borykające się z poniemiecką tożsamością Mazowsza „Tyle nieznanych ryb” (nagrodzone zresztą Wawrzynem Literackim w roku 2019), do czegoś, co określić by można dowcipnie jako postneoawangardowy kolaż. Neo-, bo gdzieś z tyłu mimo wszystko dźwięczą echa minimalizmu, pokrewnego poetyce Krystyny Miłobędzkiej i maksymalizmu w duchu Tymoteusza Karpowicza, a także typowego dla nich celebrowania estetyk dalekiego Wschodu. Post-, bo funkcjonujemy dziś w zupełnie innym, filozoficznym kontekście, w którym kolaż nie jest wyłącznie techniką zestawień i zerwań, rodzajem broni w walce z mieszczańskim znudzeniem, lecz sposobem fałdowania powierzchni sensu w poszukiwaniu jej najbardziej energetycznych momentów.

Chyba nie bez przyczyny – jako założycielka, dyrektorka i redaktorka wydawnictwa Convivo – Matysiak zaczęła w pewnym momencie sąsiadować estetycznie z Grzegorzem Wróblewskim (wydając jego poezje i eseje), Krzysztofem Jaworskim (wydając jego wiersze wybrane), a ostatecznie również Tomažem Šalamunem (podejmując się bezprecedensowego opublikowania pełnego przekładu „Błękitnej wieży”). Są to wszystko style dość odjechane, bawiące się spuścizną kubizmu i surrealizmu, ale też patrzące na polską poezję z pewnego oddalenia, z coraz mniejszą łączliwością z podziałami lat 90. i samym „brulionem”, którego reprezentacją przecież były (mowa oczywiście o dwóch pierwszych, a nie o słoweńskim guru postsurrealizmu). Nie mam wątpliwości, że wpłynęły one na wiersze z dwóch ostatnich książek Matysiak: „Tiergarten” i „Wsobne maszynki”. Poprzedni tom Wróblewski opatrzył zagadkowym blurbem, napisanym w typowym dla niego stylu: „(…) I czytajmy uważnie te wiersze. Wtedy może lepiej wyczujemy biogenny grafit. Albo międzygalaktyczny szept/promieniowanie. Czas, prawa (anty)fizyki, marzenia o sobie poza zdolnością oddychania. Równoważne i porozbijane. Gęstość krytyczna. Podobno nadal widzimy istoty pijące podczas upałów zimny, ustrojowy płyn”. „Wsobne maszynki” są z kolei ilustrowane jego pracami graficznymi, które wyglądają jak skrzyżowanie dziecięcych bohomazów, naskalnego malarstwa prymitywnego, piktogramów i symboli z kosmosu. W każdym razie z pewnością wyostrza się tu surrealizująca, antropologiczna soczewka, tak ważna dla całej twórczości autora „Ciamkowatości życia” i świetnie pracująca u samej Matysiak.

Odcinając Wróblewskiego i Jaworskiego od „brulionu” i pokazując ich wpływ na poezję autorki „Tiergarten”, chciałbym z kolei zasugerować coś jeszcze: bardziej energetyczne niż sentymentalne i zdecydowanie bardziej europejskie niż amerykańskie rozumienie sposobów działania wiersza, osadzonego w długiej tradycji awangardy, z kluczową rolą francuskiego surrealizmu i dada, ale też z uwzględnieniem rodzimych eksperymentów z czasów Totartu i Zlali mi się do środka. Oczywiście tego prowokacyjnego, burleskowego buntu, który skandalizowanie przedkładał ponad komunikatywność u Matysiak nie uświadczymy, ale rozluźnianie semantycznych powiązań wewnątrz wiersza, wieloperspektywiczność, decentralizacja podmiotu lub wręcz całkowite pozbawienie go kontroli nad przebiegiem wiersza-monologu, to już dość istotne wskazówki.

O poprzednim „Tiergarten” Anna Mochalska, wskazując podstawowe dla tej poezji problemy cielesności, choroby i pamięci, pisała w „Nowym Napisie” że: „dużo częściej […] procesy chorobotwórcze są [w tomie] równoznaczne z jakąś formą życia. W „Tiergarten” ciało nieustannie pulsuje, zdaje się być w ciągłym działaniu. Ruch warunkowany jest przez różnorakie skurcze czy drgnięcia, lecz głównie chodzi o to, co ciało toczy – za życia czy też po śmierci – jak choćby świerzbowce, czerwie, rosówki. W świecie, który opisuje Matysiak, śmierć jest właściwie pozorna, stanowi pożywkę – w sensie dosłownym – dla nowego stworzenia” (Mochalska 2020).

Ta problematyka nieobecności śmierci w sensie metafizycznym, a jedynie jako jakiejś innej formy poruszeń (braku poruszeń) zdecentralizowanego już „ja” jest istotna również w najnowszym tomie. Właściwie to, co przyciąga mnie do poezji Matysiak, można by określić właśnie zdaniem z powyższej recenzji, oczywiście modyfikując je nieco i rozwijając: „procesy poznawcze, chorobowe, filozoficzne i poetyckie są w tej poezji równoważne z jakąś formą życia” – z jaką, to wymaga dopiero rozważenia. Nie mam jednak wątpliwości, że perspektywa życia jako tego, co porusza się samoistnie względem nie-życia jako ruchu napędzanego z zewnątrz lub ruchu zablokowanego, jest w całej ontologii Matysiak bardzo istotna. Te wiersze-drobiny są rzeczywiście – jak głosi tytuł nowego tomu – wsobne, ale wcale nie dlatego, że mamy do czynienia z introwertyzmem autorki w kolejnych monologach lirycznych i sentymentalnych wynurzeniach. Wsobność dotyczy tu właśnie sposobu poruszania się, ruchu skierowanego do wewnątrz, jakby autotelicznie konserwującego obiekt, którego ruch ten dotyczy. Raczej więc skupianie się, niż rozprężanie, chociaż znowu chodzi tu o całkiem abstrakcyjny pomysł skierowania wektora, a nie o szeroki kontekst relacji punktu do sfery.

W kontekście sugerowanej już formy życia to właśnie te poruszające się maszynki – wiersze, organy, ciała, całe organizmy i społeczeństwa, przykryte wielką metaforą organicystyczną – będą najbardziej interesującym wejściem w poezję Matysiak. Nie da się bowiem udzielić prostej odpowiedzi, czym są „wsobne maszynki”. Jesteśmy zmuszeni tworzyć sieć semantyczną, pleść powiązania i brać pod uwagę różne koncepcje ruchu: od widzialnego, fizycznego i technokratycznego ruchu maszyn, po afektywne, wręcz filozoficzne poruszenia ciał i psyche. W najprostszej wykładni tytuł sugerowałby, że życie w jego naturalnej formie (od pierwotniaków po tak złożone systemy, jak nasze mózgi) ma właśnie charakter samozwrotnego ruchu – ruchu wsobnego, ku sobie, a więc w przeciwieństwie do maszyn nie jest niczemu podporządkowane, nie ma niczego produkować i niczemu służyć. Organizmy na pewnej płaszczyźnie fizycznej funkcjonują więc analogicznie do maszyn, ale są zaledwie maszynkami: jakimś rodzajem parodii, przedrzeźniającej produktywnego ducha technologii. Ale maszynki to oczywiście również maszyny bardzo kruche i drobne (nie tylko te do golenia), działające w mikroskali, czasem wręcz jednorazowego użytku. Wsobność takich maszynek prowadziłaby nas z kolei poziom niżej, do refleksji o ciele jako skomplikowanej maszynerii, składającej się z wielu produktywnie (lub nie) funkcjonujących organów-maszynek, których połączenia mają charakter stricte poetycki i podlegają podstawowym figurom elipsy, przerzutni czy synekdochy.

I tutaj dochodzimy do trzeciej sugestii: wsobnymi maszynkami są wiersze w kontekście ich sposobów produkcji sensu – w interakcji z nami, ale skierowanych w naszą stronę, zawsze ku nam samym. Taka z kolei wizja wiersza-urządzenia nie jest u Matysiak zapośredniczona w XX-wiecznych awangardach ani nie ma wiele wspólnego z ofensywną dynamomaszyną Tytusa Czyżewskiego, z jego wierszem-prądnicą. Tekst jest tu urządzeniem, bo w swoich wsobnych ruchach mimo wszystko urządza, porządkuje, wprowadza jakieś kierunki poruszeń.

Być może przylegają do mnie te nowe utwory tak bardzo, bo są one wyjątkowo podatne na maszynistyczne odczytania – zapraszają do nieustannych rekonfiguracji, do myślenia elementami, ale też prowokują do lektury czułej, takiej, w której potencjalna organiczność każdego z nich zostanie potraktowana właśnie jako atrybut życia samego w sobie. Meandrujemy już nie między psychicznym i fizycznym wymiarem podmiotowego doświadczania, ale z dala od kartezjańskiego „ja” i idei awangardowego podmiotu, pragnącego zatryumfować nad światem poprzez podporządkowanie go sobie. Poruszamy się po płaszczyźnie – ruchem nartnika lub widelnicy, reagując na falującą taflę wody.

Krótka dygresja. Właśnie gruchnęła wiadomość, która ucieszyła chyba wszystkich w poetyckim środowisku – Monika Glosowitz, była redaktorka działu poezji w „artPapierze” i autorka książki „Maszynerie afektywne” (2019) otrzymała za tę ostatnią publikację stypendium im. Stanisława Barańczaka. Wspominam o tym nie bez powodu: książka Glosowitz, wydana na podstawie jej doktoratu, świetna zresztą (tak długo sposobiłem się do recenzji, że w końcu poczułem, że już za późno, ale może wcale nie), dotyczy nowej poezji i kobiecych wspólnot, ale opisywanych nie w oparciu o kategorie tożsamościowe, lecz afektywne. Tytułowe pojęcie maszynerii (a w domyśle psychoanalityczna, deleuzjańska metafora maszynerii pragnienia) wymuszało konkretną metodologię: konstruktywistyczną, opartą na bliskiej lekturze wierszy, ale zapośredniczoną w systemie pojęć analitycznych i kategorii społecznych (socjologicznych?), które przekraczają impresyjną krytykę tożsamościową, pojętą jako obrona małych grupek interesu.

Śląska badaczka opisywała głównie twórczość Joanny Lech, Ilony Witkowskiej, Marty Podgórnik, Kiry Pietrek i Justyny Bargielskiej, co zrozumiałe, bo ogniskowała swoją refleksję na najbardziej wyrazistych (przynajmniej u początku tworzenia się jej projektu) dykcjach, które w okolicach roku 2010 albo uzyskały już status kanoniczny (Bargielska, Podgórnik), albo wydawały się tryumfalnie zdobywać salony literackie (Lech, Witkowska, Pietrek). To nie był jeszcze czas Matysiak, która – moim zdaniem – powinna się obowiązkowo znaleźć w życzeniowym suplemencie do tej książki, wraz z Barbarą Klicką i Joanną Mueller. Afekt, ujęty w socjologiczno-psychoanalityczną siatkę pojęć Deleuze’a i Guattariego, jako pewien sposób nie-reprezentacjonistycznego, niezwerbalizowanego jeszcze, a więc przedyskurywnego jawienia się sił społecznych, przebudowuje bowiem „Wsobne maszynki” tak, jak sprawny inżynier jest w stanie przebudować maszynę podporządkowaną produkcji kapitalistycznej w nomadyczną maszynę wojenną.

W tym wypadku – idąc za Glosowitz – nie jesteśmy oczywiście na żadnej konkretnej wojnie, choć pojęcie przemocy symbolicznej nadal odgrywałoby istotną rolę. Chodzi o tworzenie wspólnoty w poprzek społecznych grodzeń, o wspólnotę jako horyzont tego, co wsobne, a więc najbardziej bezbronne w wierszach Matysiak. Nie wiem, czy jest to wyłącznie wspólnota kobiet (raczej nie), ale z pewnością przekracza ona podziały: pokoleniowe i tożsamościowe, zaburza relacje centrum-peryferia w polu literackim, młodzi-starzy, eksperymentujący-klasycyzujący, prawicowi-lewicowi, a wreszcie: antropo- i postantropocentryczni. Tak było, gdy Matysiak zakładała Convivo, gdy w jej planie wydawniczym pojawiali się obok siebie Brakoniecki, Szaruga, Wróblewski i Šalamun, i tak jest również teraz, gdy w łódzkim Domu Literatury wychodzi jej kolejny tomik.

Jak już wspomniałem, ten akurat rodzaj konstruktywistycznego minimalizmu, w którym myśli się językiem (zapewne lingwizm ten ma swój związek z doświadczeniem zawodowej redaktorki – temu poświęcone były wszak krótkie prozy poetyckie „Spacja. Notatnik redaktorki”), ale na sposób organiczny, pokrewny jest najbardziej poetyce Krystyny Miłobędzkiej. Element językowych gier dziecięcych, animujących martwotę wiersza u autorki „wszystkowierszy”, należałoby jednak wymienić na pewien rodzaj erudycji, kulturowego naddatku, opartego na gruntownej lekturze klasyki antropologii i kulturoznawstwa (przypomnę tylko, że Matysiak redagowała technicznie serię Communicare UW oraz „Kulturę Współczesną”; to chyba wystarczające potwierdzenie, skąd w jej języku tyle specjalizacyjnej wirtuozerii i towarzyszącego lekturze poczucia laboratoryjnej naukowości).

„Wiązania papierowych atomów” – ta fraza z „Tylu nieznanych ryb” mogłaby przyświecać całej poetyce autorki. Wiązania, bo właśnie o nie chodzi – jako sposoby współdziałania całej organiczno-afektywnej maszynerii lub wzajemnego blokowania się i uniemożliwiania sobie ruchu. Papierowych – bo jednak jesteśmy w przestrzeni tekstu, w metaliterackich gestach dopowiadania własnej filozofii języka, a przy tym w czymś bardzo nietrwałym, powierzchownym, na czym trudno zbudować cokolwiek stałego. Atomy – bo wsobność każdej z maszynek każe jej raczej oddalać się od innych, niż zbliżać do nich; bo wspólnota zawiązuje się w tych wierszach jako szereg ruchów dośrodkowych.

W jednym z wywiadów autorka, dookreślając swoje preferencje wydawnicze, mówiła: „Lubię, gdy język jest narzędziem badania świata. Lubię, gdy poezja jest antropologią. Lubię też, gdy w języku czuć zmaganie, łamanie się, upadki i powstania. Gdy staje się miejscem do szalonych wypraw, gdy pulsuje, gdy boli i gdy pozwala na ekstazę. Takie książki zdarzają się czasem. Dla takich chwil warto być wydawcą” (Nowacki 2019).

Choć jest to tylko zestaw sympatii, mamy tu wręcz sformułowany program poetycki, na tyle obszerny i dookreślony, że można go bezpośrednio odnieść do wierszy Matysiak. Antropologiczne spojrzenie każe patrzeć na każdy organizm (zwłaszcza ludzki, ale nie tylko) jako na część planetarnego ekosystemu, ale też jak na część obcą, wyalienowaną, oglądaną zawsze od nowa i z pewnym zadziwieniem. To wymusza swoistą czułość i wrażliwość tych wierszy, którą w języku klasycznej antropologii określilibyśmy jako preferencję postawy ethic (w przeciwieństwie do emicznego etnocentryzmu). Przyznanie poezji statusu narzędzia sprawia z kolei, że język ten ma cały czas swój naukowy, laboratoryjny horyzont. Nawet jeśli osiąga wyżyny liryzmu i przywołuje obrazy, za którymi trudno czytelniczce nadążyć, możemy być pewni, że jest to forma ćwiczenia naszej uważności i sposób studiowania jakiegoś zjawiska. Po czwarte: jest to język udramatyzowany, opowiadający historię bez narracyjności, język strzępków lub zerwanych wiązań fabularnych, z którego wyczytujemy tylko świetliste mignięcia pomiędzy sferą komunikacyjnej ciemności. Można powiedzieć, że dzieje się tu ta sama magia teatralizacji, co w pismach Geertza i de Certeau: może nie „opis gęsty”, bo jesteśmy przecież w krainie drobin, ale na pewno opis poruszający, mający na celu odsłonić przed czytelnikiem inność, tajemnicę lub obcość na mikropoziomie. Po piąte: wszystko to zmierza ku pojęciu ekstatyczności, chociaż na tę chwilę trudno rozstrzygnąć, czy bardziej w rozumieniu mistyków (co potwierdzałyby antropologiczne lektury Matysiak, zarazem zaprzeczając bezpośredniemu kontaktowi z tak rozumianą ekstazą), czy też inaczej, materialistycznie, w kontekście odrzucania realnego na rzecz potencjalnego.

W doświadczeniu każdego ekstatyka nie chodzi bowiem o samo poruszenie czy doznanie, o fizyczną transgresję, ale o niejasne lokowanie się na granicy pomiędzy całkowitym zakwestionowaniem tego, co jest, a niezdolnością osiągnięcia tego, co być może. Nie twierdzę tym samym, że Matysiak jako poetka jest ekstatyczką, a jej wiersz należy czytać w towarzystwie przekładów ze św. Teresy i Jana od Krzyża. Bynajmniej. Chodzi o to, że jest w nim napięcie charakterystyczne właśnie dla materialistycznie rozumianej ekstazy: wyłaniają się z niego zarówno jakiś stan faktyczny, jak i utopijny obraz/pragnienie zerwania z nim. Całość zostaje jednak przekierowana nie w tworzenie płaszczyzny reprezentacji (budowanie katastroficznych czy utopijnych wizji albo uwodzących czytelniczkę scen) lecz w afekt właśnie, rozsadzający wiersze od wewnątrz. Napięcie to przybiera niekiedy formę podmiotowego wyznania lub zostaje przez podmiot zinterioryzowane – jest tak i tak, ale ja nie: „tu jest różnica / a tędy się powtarzam / kwiatku. / gwiazdeczko” („moi serdeczni znajomi i sprzymierzeńcy”; s. 24), „Ocean Lodowaty, / Ludovico Einaudi i fortepian / na kawałku lodu; to się wydarzyło naprawdę. // podpływam nieufnym / kołataniem” („performance”; s. 35). Ale czasem wiersz obywa się bez intencji podmiotu, a wówczas, jak w ostatnim tekście w tomie, następuje rozlanie się tego wrażenia nieprzystawania porządków, zarazem nieuchronnego i uwierającego: „myślę gwiazdo macierzysta ty pewnie wiesz. / w brzuchu zająca w dziobie lelka / właśnie teraz następuje rozdzielenie.” („pytać o wodę”; s. 42). Jest to jednak punkt wyjścia, początek, jakby z podziału komórek rodził się właśnie kolejny mikrokosmos (akwatyczne metafory towarzyszą zresztą autorce od dawna, wprowadzając poczucie niestałości każdego układu, ale też pierwotności procesów życia, analizowanego już na poziomie prymitywnych komórkowców).

Cała książka Matysiak składa się z takich drobin-modułów: jakby prefabrykatów wiersza, maszynek, które próbują w mikroskali wyznaczać swoje terytorium, orientować położenie, nazywać podstawowe odruchy i skojarzenia. Gdybym miał opisać jeden, węzłowy problem dla tego tomu, byłaby nim jednak z pewnością perspektywa życia: opowieść o czymś (organizmie? świadomości? bycie? cyborgu?), co próbuje zaistnieć, narodzić się i wyjść z oceanu możliwości. Dlatego tom otwiera wiersz definitywny – „wydarzyło się”, który niby ma wspomnieniowy charakter mierzenia się z traumą („mogłam siedzieć i płakać na chodniku gdy reszta wycieczki”; s. 7), ale na tle całej książki jego puenta „mogłam jeść” jest dopiero zapowiedzią narodzin podmiotu jako nowej formy istnienia. Przez kolejne teksty prowadzi nas bowiem korowód stawania się czymś innym, prób zaistnienia właśnie, od „chitynowe pierścienie biegną we mnie. / wiosłuję coraz wolniej.” (s. 8), przez „(...) Język mam taki, jakbym przez całą / noc nakręcanego ptaka słyszała: / otwieram usta i tylko trrrrr.” (s. 10), po odwrócone genezis i zarazem poród à rebours w nadeszły wody: „ubranko z resztek białka. / pulsują płuca. / wody nadeszły, wody –” (s. 11).

Można by dalej przytaczać kolejne formy, w które wciela się podmiot, albo też przywoływać zdekomponowane organy cyborgów, ludzi bądź zwierząt (od ptaków po najmniejsze skorupiaki i stawonogi), np. blaszki, które raz są blaszkami owadów, a innym razem fragmentami jakiegoś układu mechanicznego. Wydaje mi się, że ciekawsze jest jednak wydobycie z całego tego organiczno-maszyneryjnego mikrokosmosu podstawowego napięcia, które dotyczy właśnie możliwości i niemożności, tak w zakresie stającego się życia, jak i tworzącego sens języka. Stylizowana na dziecięcą rymowankę strofka „i nie wiesz kto przyszedł / z jakiej niepewności / czy jest częścią reguły / czy osobliwości” („piosenka”; s. 41) każe zapytać o powtarzający się, wędrujący przez wszystkie wiersze horyzont możliwego – o istnienie między nakazem łączenia i regułą podziału („oddychasz płytko, ucinasz dłuższe sekwencje”, s. 18). Takie istnienie próbuje się jakoś wymknąć, ale nie może, cały jego wszechświat zastygł bowiem w stanie splątania kwantowego, „między wodą a gwiazdą macierzystą” (s. 20), między absolutną nierozróżnialnością sprzed aktu narodzin „ja” i karlejącą jednią, a więc wizją ostatecznej śmierci energetycznej gasnącej gwizdy.

Że jest to pisanie postludzkie, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Ale w pisaniu tym wciąż kluczowa wydaje się bardzo humanistycznie pojęta nadzieja, jakiej nie wykazują choćby podmioty z „Zakładów holenderskich” Radka Jurczaka (2020). Jest to nadzieja pozbawiona sensu, irracjonalna, niedająca się przeliczyć na konkretne sekwencje danych (a więc akcje przetrwania), przybierająca niejednokrotnie charakter posthumanistycznej modlitwy: do gwiazdy, do światła, do wszechoceanu, a więc do „rzeczy”, które są potężniejsze niż starzy bogowie zakazów i żądań. Ale są też – niestety – tako samo jak oni ślepe na wsobność i głuche na pieśń autotelicznej maszynki, za pomocą języka produkującej i podtrzymującej życie. Przekłada się to na piękny tragizm tej poezji, bo każdej afirmacji towarzyszy negacja, osłabiająca obecność: przerzutnia, nagłe cięcie, metamorfoza, zanikający ślad, przepadek danych lub po prostu gasnące echo po fali dźwiękowej. „Wsobne maszynki” pracują zatem między horyzontem stawania-się i zanikania, niezobowiązująco, a jednak heroicznie, bo tylko z pozoru swobodnie. Na chwilę w tej poezji „można też utknąć między kadłubami statków / i stamtąd nasłuchiwać wysokich dźwięków” („badam granice przekazywania danych”; s. 33), bo nawet dryf cząsteczki danych nie jest bezwarunkowy i w pełni autonomiczny.

LITERATURA:

Mochalska A.: „Przeszłość i ciało. O »Tiergarten« Anny Matysiak”. https://nowynapis.eu/tygodnik/nr-39/artykul/przeszlosc-i-cialo-o-tiergarten-anny-matysiak

Nowacki J. „Nocny stolik #31”. Z A. Matysiak rozmawia J. Nowacki. https://instytutksiazki.pl/aktualnosci,2,nocny-stolik-31-anna-matysiak-lubie-gdy-jezyk-jest-narzedziem-badania-swiata,4305.html
________________________
Anna Matysiak: „wsobne maszynki (różnica i powtórzenie)”. Ilustracje: Grzegorz Wróblewski. SPP Odział w Łodzi/Dom Literatury w Łodzi. Łódź 2020.
Pierwodruk: "ArtPapier" 2020, 1 grudnia 23 (407).