Ab actu ad potentiam (o „Wtraceniu” P. Suchaneckiego)

Nie zdołałem napisać nic ponad polecającego blurba ani w podsumowaniu roku dla BL, ani w ogólnym zestawieniu roku 2019, ale głównie dlatego, że w tym debiucie warto się zagrzebać. Niech więc te kilka słów o „Wtraceniu” Przemka Suchaneckiego zrekompensują dotychczasowe milczenie (a wystąpią też słowa trudne). W tym przypadku zaczniemy od kilku tytułów. „Wtrącenie” – tak brzmiał tytuł noty do arkusza Suchaneckiego, którą sporządził Marcin Sendecki. Pisał autor „[Ka]”, że „Suchanecki wtrąca się w język, w zwyczajowy tryb jego użycia. Co zyskuje? To, co zwykle się zyskuje w takich razach: nieoczywistość, świeżość skojarzeń i zderzeń obrazów, i słów”. Była to oczywiście językowa gra z tytułem samego arkusza – „Wtracenie”, a potem całego tomu – „Wtracenie i inne wiersze” (BL, 2019). Ten drugi człon zwykł nam umykać, a jest zasadny, bo obwieszcza (choć oczywiście mniej barokowo, a „Barok” to wiersz otwierający) podobną zależność, jak w debiutanckim tomie Konrada Góry „Requiem dla Saddama Husajna i inne wiersze dla ubogich duchem”. Mamy zatem tytuł książki, który odnosi się do konkretnego wiersza, a przy okazji nadmienia, że znajdziemy w niej również „inne wiersze”. Czym jednak byłyby te inne wiersze i dlaczego właściwie są „inne”? Zwracam na to uwagę, bo możemy z takiego zabiegu wyciągnąć dwa wnioski: Suchanecki nie chce ulec perswazyjnej sile synekdochy (jest wrogiem ekstrapolacji) i od początku sygnalizuje nieostateczność czy też niedomknięcie swojej propozycji. Ta synekdocha powinna sprawić, jak to się zresztą dzieje na ogół, gdy jeden z wierszy „udziela” tytułu reszcie, że to właśnie utwór „Wtracenie” wyznaczy ramy dla dalszej lektury. Tymczasem mówi się nam raczej, że jest coś poza „wtraceniem”, coś równorzędnego, co nie poddaje się totalizującej sile pierwszej metafory. O ile zatem podążymy tropem tytułu i wczytamy się w tytułowy wiersz, o tyle musimy być świadomi, że kontrapunktem dla takiej lektury będzie zawsze ta sygnalizowana „inność” reszty. To już pierwszy ruch, który nie pozwala utworom Suchaneckiego spocząć w tym tomie, ustabilizować się, ruch dość prosty, owszem, ale jednak świadomy.

Zostajemy oczywiście z pytaniem, co by było, gdybyśmy jednak ulegli mocy synekdochy. Czym byłoby „wtracenie”, gdyby objęło swoim semantycznym oddziaływaniem wszystkie pozostałe teksty? W rozmowie dla wydawcy autor mówił tak: „to dla mnie bardzo precyzyjny obraz. Kto oglądał trylogię Władca Pierścieni, ten kojarzy jedną z kulminacyjnych scen, gdy pierścień wreszcie wpada do krateru wulkanu, do gorącej lawy. I dokładnie tak bym opisał to słowo: jako wrzucenie, strącenie w ogień czegoś niepotrzebnego na poziomie osobistym”. Szanuję, ale jednak neologizm „wtracenie” nie do końca wyczerpuje ten obraz wrzucania w ogień, trawienia i zostawiania za sobą jakiegoś bagażu doświadczeń. Jakkolwiek konkretnie wygląda on w kontekście filmowej trylogii, nawet gest Sendeckiego wskazuje, jak łatwo tu o wychylenie w inną stronę. Rozwińmy tę siatkę możliwości o kilka oczywistych konotacji: wtrącenie (kogoś gdzieś, się w coś), tracenie (czegoś, kogoś), wytracanie (prędkości, energii), wnikanie (na zasadzie ruchu świadomości w głąb lub w dół, ku samej utracie), zatracenie (się w czymś, porzucenie świadomości na rzecz intensywnej, czystej obecności), wytrącanie (1. języka z prawidłowego toru; 2. jako efekt materializowania się resztek, śladów). Po wielokrotnej lekturze tego tomu najbardziej oddziałuje na mnie znaczenie związane z zatraceniem, ale bardzo specyficznie rozumianym: jako ruchu ku samej obecności, a nie ruchu odrzucania lub negowania (siebie). Na taki trop naprowadzałby też sam wiersz, który zaczyna się od zdania: „porwał mnie nurt”. Oczywiście utrata siebie, tzn. zdolności świadomego decydowania o sobie, idzie tu w parze z szansą zanurzenia się w samym pędzie życia, z szansą bycia przez nie porwanym i wchłoniętym w jego kipiel (nie wiem dokładnie, co to jest, ale coś u Suchaneckiego przywodzi na myśl „dzikie wodne królestwo” z „poems” Andrzeja Sosnowskiego, tylko że byłby to obraz świadomie przez młodego autora odrzucony, jakby wchłonięty na wczesnym etapie eksperymentowania ze zdaniem i zanegowany jako już bezproduktywny). Ale idźmy dalej (tu cały wiersz):

porwał mnie nurt

uruchomiłem plik uszkodzony
w miejscu gdzie otworzyłem pomarańczę pełną soku
i stłukłem kopniakiem talerzyk na którym
kurzył się popiół

tłumaczę ci:
porwał mnie nurt
tłumaczę: odjęło mi mowę

Tak wygląda to w wersji z tomu. Pierwszy wers zostaje natychmiast przełamany cyfrową procedurą (linia Pułka/Taranek/Jurczak), by zaraz przeskoczyć w trzy kolejne, nieprzystające do siebie obrazy: otwierania soczystej pomarańczy (tu narzuca się słynne, Ingardenowskie tłumaczenie istoty fenomenologii z „Dążeń fenomenologów”), kopniaka, tłukącego talerzyk oraz kurzącego się popiołu. Jest to niby płynny obrazek. Talerzyk, służący jako popielniczka, zostaje strącony na skutek gwałtownego ruchu, który może być związany z tryskającym sokiem, ale może wynikać też ze zdziwienia/zdenerwowania z powodu uszkodzenia pliku komputerowego. Tylko że obraz nie jest aż tak koherentny, a poszczególne wersy nie dążą do jego uszczelnienia. Przeciwnie. Możemy potraktować ostatnią przerzutnię jako ekwiwalent tłukącego się talerza i opadającego popiołu, ale możemy też spiąć ją klamrą „w miejscu gdzie […] kurzył się popiół”, a talerzyk opatrzyć informacyjną luką, jakich wiele u Suchaneckiego. Samo ‘miejsce’ jest bowiem od początku wątpliwe, wyznaczone przez syllepsę (w tym wypadku użycie słowa jednocześnie w dwóch różnych znaczeniach). Uruchomienie pliku odbywa się w przestrzeni wirtualnej, otwieranie pomarańczy w realnej, ale może być też odwrotnie i to plik ma swoje konkretne miejsce – na komputerze, na pulpicie, a pomarańcza jest w przestrzeni lub – zgodnie z fenomenologicznym tropem – jest wyłącznie atopiczną metaforą poznania. Te dwa obiekty – „plik uszkodzony” i „pomarańcza pełna soku” nie mogą zaistnieć w tym samym miejscu i w tym samym czasie, choć przecież mamy do czynienia z pozorną zgodnością czasu (przeszły) i miejsca dla wszystkich trzech ruchów: uruchamiania, otwierania i tłuczenia. Założenie symultaniczności jest warunkiem dla wyobraźni, ta zaś ma przeprowadzić eksperyment z granicami abstrakcyjnego myślenia.

Ten obraz okazuje się tak gęsty i nieoczywisty, bo Suchanecki pozwala swoim wierszom wydarzać się w hipotetycznej przestrzeni, w której jest zainteresowany przede wszystkim aranżowaniem wnętrza, układaniem bloków tekstu wobec siebie i sprawdzaniem, czy będzie to układ stabilny. Nie przyświeca mu konkrety cel wytworzenia sytuacji lirycznej, w której poszczególne elementy konstrukcji składać się będą na końcowe wrażenie (jak u Przybosia). Przeciwnie: jest gotowy na podobniej zasadzie zaangażować w wiersz, tzn. włączyć w jego plan kompozycyjny, również figury podmiotu i adresata, co dzieje się przecież we „Wtraceniu”. Coś, co z początku wydawało się być wsobnym monologiem, okazuje się częścią dość ofensywnego aktu komunikacji („tłumaczę ci:/ porwał mnie nurt”, jakby musiał to powtarzać kolejny raz, jakby rezygnował z usprawiedliwiania się i zaczynał adresata obwiniać o niezrozumienie). Coś, co było wyznaniem podmiotu, zmienia się zatem w akt wyjaśniania, w hermeneutykę sensu stricto, i to podwójnie paradoksalną, bo polegającą na tłumaczeniu niemoty.

Nie byłbym sobą, gdyby puścił ten wiersz bez historycznego kontekstu. Otóż w arkuszu z „Połowu. Poetyckich debiutów 2017” końcówka jest zupełnie inna: „po prostu porwał mnie/ nurt/ ograł mnie/ przód/ odjęło mi/ mowę”. To bardzo duża zamiana. Tam mamy wręcz wyskandowane zakończenie, wygrane ma mocnych zestrojach akcentowych i ich rozbiciu, a także na trzech właściwie słowach: nurt, przód, mowa. Coś, co tutaj jeszcze wydarza się „po prostu”, w wersji z debiutanckiego tomu w żadnym razie nie jest już „po prostu”; coś, co podlega przede wszystkim melodii (jakiś niedokładny rym w tle) zmienia się we fragment znacznie bardziej dyskursywny, a przede wszystkim wychodzący poza sam podmiot. Zmienia zatem Suchanecki sytuację wyznania lirycznego w atrapę komunikacji, w której kategorie dryfu mowy (wszak „mowa to lawa, mowa to biczowanie bez końca”) i dryfu percepcji okazują się kluczowym elementem nieporozumienia, tzn. niemożności porozumienia.

Idźmy dalej za tytułami i ich rozbiórkami. W arkuszu wiersz „Wtracenie” sąsiadował z „Wykładnią” i jest to znaczące, że właśnie „Wtracenie” zmieniło się z monologu w wykładnię, zaś „Wykładania” stała się opowieścią o nierozumieniu. To drugi tekst, który uległ sporej zmianie. Z 10 wersów Suchanecki zredukował go do 6, ograniczył przerzutnie, wydłużył wers i usunął wszystkie „pasaże” między obrazami, tak że przeskakują znowu jeden w drugi, bez zbędnego gramatycznego wiązania. Otrzymaliśmy chyba najbardziej programowy wiersz tego tomu, i to nawet pomimo deklarowanych w innym miejscu patronatów poetyckich Karpowicza i Šalamuna („EBA”) oraz nie wprost formułowanych, acz jawnych powinowactw z Rybickim i Biedrzyckim:

Popatrz, jak dzieli idiom:

– dłonie się rozlały tego dnia –

Popatrz na to, co łączy:

– za oknem co dzień chodził człowiek i wyznaczył rytm –

Na to, jak się rozpadam i nie rozumiem nic
z tego, co staje przede mną.

Łączenie i dzielenie to dwa procesy, którym Suchanecki przygląda się na kilku różnych płaszczyznach (takie np. „Q&A”: „Co się wydarza pomiędzy dźwiękami?”, „cisza w łączeniu wagonów” z „Leżeć widzenie”, „Znalazłem za to mrówkę chodzącą po blacie,/ nierówność blatu, makrokosmos,/ gdzie rozrzedzają się struny – to dla wyobraźni” z „Nie znalazłem”). Na płaszczyźnie technicznej jest to oczywiście praca jukstapozycji oraz spójników, budujących zdania podrzędnie złożone, takie procesy wynikania i wnioskowania na niby. Na płaszczyźnie poiesis to pytanie o relację między strumieniami mowy („języki mówiły za mnie,// teraz je ujeżdżam”) i doświadczenia (fundamentalne: „Przestałem śpiewać doświadczenie?” z ostatniego wiersza „Mam”). Wreszcie filozoficznie to przede wszystkim spór o ogólną zasadę łączliwości w świecie, o koherencję tego świata oraz o to, co jest „pomiędzy”: „atomy, cząstki, kwarki pomiędzy palcami” czy raczej „za duże spacje między przystankami”. Co zatem łączy i wypełnia ten wszechświat, który u Suchaneckiego jest równocześnie res cogitans (linia podmiot-jaźń-cerebralność-wyobraźnia) i res extensa (linia doświadczeniowo-materialistyczna: cierpienia, doznawania, transgresji, ekstazy, bycia wśród rzeczy, w nieustannych kontaktach z przedmiotami)? Powiedziałbym, że jest to sama możność. Nie bez powodu cały tom zaczyna się od deklaracji „mogę zapisać” („Barok”) i bardzo konsekwentnie rozwija właśnie kwestię możliwości działania, mocy podmiotu i ograniczenia tej mocy („Mogę ich tu swobodnie używać i taplać się w formach” z „Prosto, bez pośpiechu”, „Front mówi o potencjach, rewers o spełnieniach” z „MOGŁEM SIĘ NIGDY NIE WYCHYLIĆ”). W taki trop wpisywałoby się też finalne pytanie „gdzie/ biegnie/ granica/ i/ jak/ mam/ ją/ zniszczyć?”. Podmiot nie jest tu oczywiście omnipotentny. Przeciwnie: już „Barok” zdaje się mówić o niemożności dokonania syntezy, złączenia „ja”, znaków (symboli) i świata. Ale cechuje go mniej więcej stałe, wolicjonalne pragnienie, które każe pytać, co jest możliwe i testować te możliwości.

Są w tym tomie obrazy iście surrealne, ekstatyczne w swojej przygodności i pojawianiu się znikąd (to właśnie efekt spontanicznego zjawiania się decyduje o ich intensywności), obrazy-hiperbole: „Wielki szum jarzeniówek pod sufitem” („inw.”), „Wycieraczki ruszają się jak odnóża/ wielkiego owada zwisającego z dachu.” i dalej „Myślę, że moja matka czuje wrzeciona kosmosu.” („Brzeg”), „Zakręty na drodze. Czarny ptak przed kołem./ Czerwona prawa ręka wstrzymuje w pół kroku. / Butelka przetacza się z lewej dłoni w prawą, / cichy trzask w dolinie. Tłuste lato!” (*** „[Ciepły, błękitny oddech]”, aż trzeszczy tu od MLB). Ale są też poetyckie procedury „nagiej” świadomości, badania jej możliwości, wytyczania tras oraz wyznaczania granic „neurotycznej wieży” jaźni („Q&A”, „Mam”: „wpadam na ścianę,/ w końcu, w nowym początku/ tracę świadomość, bo wychodzi z ciała/ i wchodzi łagodnie w świadomość świata.”). Chwytam te ekstatyczne, absurdalne obrazy, te przesycone bodźcami akty percepcji, a potem podążam za nimi wzrokiem, jakby je Suchanecki wyprowadzał na smyczy w zieloność, łagodnie, w świadomość świata.

To były akty lektury, prawie pozbawione gestów wartościowania. Kiedy ostatnio w pewnym debiucie skupiłem się na tych drugich, czytałem potem o swoim bałwochwalczym stosunku doń. Nie mam więc do „Wtracenia” bałwochwalczego stosunku. Już nie muszę. Wszystko w tej książce mówi samo za siebie, w inne jutro naszej poezji.
____________________________

P. Suchanecki, Wtracenie, BL, Stronie Śląskie 2020.
Pierwodruk: "Rzyrador"