Klątwa Prometeusza (głos przy antologii „Awangarda...” i poza nią)

Z trylogii Ajschylosa na temat dziejów mitologicznej tytana do naszych czasów przetrwała tylko część druga, dotycząca sądu i przyszłej kary, związanej raczej ze sprzeniewierzeniem się bogom olimpijskim i kwestionowaniem ich autorytetu, niż z rzeczywistą kradzieżą mitycznego ognia. W uznawanym do dzisiaj przekładzie, autorstwa Jana Kasprowicza, tragedia ta przetłumaczona jest archaiczną już konstrukcją – Prometeusz skowany, a więc uwięziony, zarazem zakuty w kajdany i przykuty do ściany górskiego masywu. W micie tym automatycznie rozpoznajemy opowieść o początkach ludzkości, zlepionej z gliny i cierpienia (łez), ale posiadającej też niematerialny pierwiastek niebieskiego ognia z rydwanu Heliosa. W XV wieku ta dialektyka wykradzionego płomienia boskiego (Prometeusz), symbolizującego umysł, kreatywność i przymioty duchowe oraz płomienia ludzkiego, tzn. podarowanego nam na potrzeby utylitarne i mimetyczne (Hefajstos/Wulkan) stanie się opowieścią napędzającą renesansowe i barokowe antropofikcje[i].

W pozostawionym przez Ajschylosa dziele odbywa się oczywiście sąd nad tytanem, Prometeusz jednak ani przez chwilę się nie ugina, nie waha się i trwa w przekonaniu, że jego anarchistyczny, rewolucyjny gest, miał rację bytu, nawet jeśli przez kolejne stulecia będzie trzeba go okupić więzieniem i fizyczną męką. Wydrwi to zresztą w latach 50. Leopold Staff w swoim Prometeuszu, rymując: „I poszedł, aby rozkuć go, Herkules z młotem,/ Lecz Prometeusz na to: »Ani mowy o tem«. Tragiczny mit o skradzionym ogniu, który oświetlić ma przyszłość ludzkości, ale za który przyjdzie cierpieć i znosić własną klęskę, wpisany jest w samo serce historycznej awangardy. I to właśnie on w pierwszej kolejności daje o sobie znać w wydanej w Poznaniu, monumentalnej antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale[ii], która – taką tezę stawiam już na samym początku tego szkicu – jest gestem zbyt ważnym, zbyt brzemiennym w potencjalne konsekwencje, żeby zamknąć go w krótkiej, sprawozdawczej recenzji.

Autorzy

Twórców tego wyboru nie trzeba właściwie przedstawiać. Joanna Orska i Andrzej Sosnowski to postacie doskonale znane wszystkim, którzy śledzą współczesną poezją. Wrocławska krytyczka uważnie towarzyszyła jej przemianom na przełomie wieków, mniej więcej od czasów „Studium”, a równocześnie rozwijała kolejne stopnie akademickiej kariery jako specjalistka od historycznej awangardy i neoawangardy (ostatnio świetną książką Performatywy. Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu; Kraków 2019). Sosnowski to z kolei poeta wybity i trudny do sklasyfikowania, być może największy z naszych współczesnych pisarzy. Chociaż w latach 90. łączono go z inspiracjami neoawangardą amerykańską ze szkoły Johna Ashbery’ego, z tekstualizmem i hermetycznością, jego ekstatyczno-melancholijny wers z czasem coraz wyraźniej zaczął ukazywać swoje „inne tradycje” (od Rimbauda i Baudelaire’a, przez Raymond Roussela, barok, rodzimy i niemiecki romantyzm z Hölderlinem na czele, dekadentów, ekspresjonistów pokroju Trakla, a wreszcie sytuacjonistów, w tym samego Guy Deborda, który jest jednym z głosów przedmowy do wspomnianej antologii). Pytanie o awangardowość poezji Sosnowskiego dotyczyło zatem pytania o samą istotę rzeczonej formacji, a właściwie o to, czy może istnieć (i jak miałaby wyglądać) awangarda późnej nowoczesności oraz jaki byłby jej stosunek do tradycji estetycznej i filozoficznej?

Drogi obu tych barwnych i zasłużonych postaci, obu twierdzących nie tylko, że awangarda jest nadal możliwa (co wcale nie było popularnym twierdzeniem jeszcze dekadę temu), ale że jest konieczna jako pierwiastek dynamizujący każdą epokę, spotykają się w tej książce. Jak krążące nad Europą widmo, unosi się nad nią poetycka teza Orskiej z posłowia: „Awangardowy impuls, awangardowa częstotliwość fali, wyczuwalne są w eterze od stu kilkudziesięciu lat jako pogodowa anomalia, niespodziewany wędrujący wyż, północno-wschodni wiatr u Hölderlina, burza i powietrze jak po burzy: awangarda jest potrzebna jak tego rodzaju powietrze” (s. 628). Te metafory z miejsca mówią dużo o całej książce: że awangarda jest tu rozumiana nie jako historyczna formacja, ale jako wola i przymus eksperymentowania lub impuls zakłócający oraz że nie jest to antologia historycznoliteracka, próbująca cokolwiek podsumować, lecz ewidentnie krytycznoliteracka, projektująca i zaświadczająca o pasji, a więc o bardzo prywatnych preferencjach obojga antologistów. Ale też, że awangardę widzi się tu na długo przed samym XX wiekiem, gdzieś w odległych krańcach niemieckiego romantyzmu, właśnie jako ów wiatr zmian.

Książkę zaczyna poetycka przedmowa Sosnowskiego, kończy zaś rzeczowe, naukowe wręcz posłowie Orskiej. Pomiędzy nimi mamy ponad 600 stron wierszy, w tym 6 poetek (!) i 47 poetów. Niektórzy przemawiają z kilku lub nawet kilkunastu tekstów, inni dostają zaledwie jeden-dwa. Sam wybór jest jednak oryginalny i zaskakujący, być może nie mniej, niż wydana przed laty w tym samym wydawnictwie antologia Powiedzieć to inaczej (2011, red. M. Larek i J. Borowczyk), która wywróciła historię polskiej poezji nowoczesnej do góry nogami, zostawiając w niej właściwie samą awangardę. Skoro jednak mamy do czynienia z propozycją aż tak autorską, wypada stanąć wobec niej jak wobec gestu krytycznoliterackiego, z gotowością do dyskusji i bez akademickiego dystansu ani pobłażliwości.

W przypadku każdej antologii dochodzi w pewnym momencie do negocjacji, a najbardziej drastyczne są te, które dotyczą całkowitego pominięcia poszczególnych autorów. Wówczas też zwykle rodzi się najwięcej zarzutów, ale nie mam zamiaru formułować ich w ten sposób, uznając pełne prawo autorów do stworzenia tego oryginalnego wyboru. Powstawał on zresztą w ciekawy sposób, bo jak wspomina Sosnowski w wywiadzie dla „Małego Formatu” (o nie mniej inspirującym tytule Czy istnieją inne życia?), antologiści nie spotkali się w czasie pracy ani razu, za to długo przepływały między nimi nazwiska, teksty i komentarze. To złożyło się na przywołaną przez autora Życia na Korei „niefrasobliwość” i trudno pomyśleć u źródeł o bardziej awangardowym podejściu do tego, co z jednej strony ma kierować w przyszłość, a z drugiej ciąży jak zbędny bagaż swoim historycznym już charakterem.

Z takiego a nie innego ułożenia opowieści o awangardzie wynikają jednak bardzo konkretne rozstrzygnięcia dla naszego pola literackiego dziś. Nie podważam więc szeregu decyzji, ale wyobrażam sobie inne możliwości, co pozostaje chyba w zgodzie z działaniami obojga antologistów i ich wieloletnią pracą nad historią literatury. Pamiętajmy, że Sosnowski przejął od Ashbery’ego pojęcie „innych tradycji”, a od Deborda sposób myślenia o przeszłości jako wynajdywaniu alternatyw dla przyszłości, o czym zresztą w swojej przedmowie wspomina (ów „debordaż”, czyli przechwycenie, przeprowadza na tezach Marksa). Orska zaś bardzo sprawnie i przekonująco „wstawiła” między słynne „linie Przybosia i Miłosza” trzecią tradycję – Adama Ważyka i kręgu „Nowej Sztuki”.

Rozbiory

Wejdźmy zatem w szczegóły i powiedzmy kilka słów o samym wyborze. Najbardziej rzucające się w oczy jest rozpoczęcie opowieści od Tytusa Czyżewskiego, po którym przychodzi Tadeusz Peiper, kilka wierszy Stanisława Młodożeńca, Anatola Sterna, jeden tekst Stanisława Brucza (!), wreszcie Aleksander Wat, Julian Przyboś i Bruno Jasieński, który zyskał tu bardzo dużo miejsca, słusznie zresztą. Czy coś w takim układzie może budzić wątpliwości? Może oddzielenie Peipera od Przybosia, może też oderwanie futurystów od Nowej Sztuki, a potem przegrupowanie całej „Zwrotnicy” i „Linii”? Bardzo niepewnie wypadają w tej antologii poeci pokroju Jana Brzękowskiego (mimo przezabawnych Antykotów z późnego okresu, wyprzedzających współczesne memy) czy Jalu Kurka. Dużo tekstów reprezentuje za to Adama Ważyka, co akurat nie powinno dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę, że za ostatnim wyborem wierszy autora Wagonu stoi sam Sosnowski (Wiersze i dwa poematy, Wrocław 2011), a Orska to ogólnopolska specjalistka od tej właśnie poezji. W tej „przedwojennej” cząstce jest jeszcze czas i miejsce na jedyną „poetkę” naszej pierwszej awangardy – Deborę Vogel z prozami poetyckim (nie załapała się za to Mila Elin, co też raczej nie dziwi, bo jej pozornie konstruktywistyczne wiersze brzmią dziś niebywale archaicznie) oraz na Stefana Flukowskiego i Mariana Czuchnowskiego (każdy po kawałku, ale ich obecność to trochę gest na pocieszenie).

Kogo i czego w tej cząstce nie ma, choć jest to oczywiście cząstka sztucznie wydzielona przeze mnie, bowiem w samej antologii podąża się po prostu – co można zauważyć po chwili wczytywania się w biogramy – datami urodzenia poszczególnych poetów? Otóż awangarda zaczyna się tu od Czyżewskiego, nie zaś jak zwykle od Jerzego Jankowskiego i jego Tramu wpopszek ulicy (1920), tomu bardzo istotnego dla innego, obecnego w książce autora „awangardowego” – Darka Foksa, książki dającej impuls futuryzmowi i zarazem noszącej w sobie rychłą zapowiedź klęski całego ruchu (i samego autora), co proroczo zwiastowało dedykowane zmarłej siostrze motto z Adonaisa P.B. Shelleya (1821): „The broken lily lies/ The storm is overpas” (w przekładzie Kasprowicza: „Lilia padła złamana - orkan nie szaleje...”). O ile wewnętrzne rozstrzygnięcia futuryzmu można by jeszcze zbyć milczeniem, o tyle całkowity brak tzw. Drugiej Awangardy jest już decyzją bardzo odważną i co najmniej kontrowersyjną. W piszącym te słowa wzbudza to obawę tym większą, że właśnie z awangardowym idiomem twórczości Jerzego Zagórskiego, Czesława Miłosza czy Józefa Łobodowskiego[iii] jest mocno związany, nie mówiąc już o Józefie Czechowiczu, uznawanym za równego Peiperowi i mianowanym przez sobie współczesnych „cesarzem awangardy” (w analogii do figury autora Raz jako „papieża awangardy”). Trudno uwierzyć, żeby żaden z ich wierszy nie okazał się a) awangardowy we współczesnym rozumieniu, b) wystarczająco atrakcyjny dla obecnego czytelnika. Ten gest „wycięcia” całej formacji, bezpośrednio współpracującej przecież z wcześniejszymi futurystami, zwrotniczanami i almanachowcami „Nowej Sztuki” w latach 30., formacji uwikłanej w fundamentalny dla XX wieku kryzys ekonomiczny i polityczny, jest dość dziwny i trochę wspiera racje tych, którzy od początku twierdzili, że Druga Awangarda to marketingowo-akademicka fikcja, a tak naprawdę powrót do symbolistycznych i neoromantycznych estetyk.

A przecież jeśli coś może uratować dziś Miłosza od noblowskiej klątwy, to właśnie te wczesne frazy z Poematu o czasie zastygłym. Jeśli coś ma opowiedzieć o tym, jak rozumiano sztukę czystą między wojnami i w jaki sposób awangarda zareagowała na wyczerpanie własnych formalnych gestów rewolucyjnych, to nie sposób opowiedzieć o tym bez Tropiciela Aleksandra Rymkiewicza czy Nuty człowieczej Czechowicza. Może i futuryści prowadzili jako pierwsi zaawansowane eksperymenty ze składnią, ortografią i interpunkcją, ale to właśnie lubelski poeta spotęgował możliwości płynące z rezygnacji ze znaków przestankowych. Trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek wersję rodzimego surrealizmu bez kręgu lubelskiego, bez jego wiary w ziemię, sny, chłopstwo i próby stworzenia alternatywnej opowieści o lękach nowoczesnego człowieka, albo inaczej: bez zaklęcia świata w mit. Trudno też bez tego wyobrazić sobie potem np. Jerzego Harasymowicza i Stanisława Grochowiaka, awangardę lat 70.[iv], a po nich nurt ośmielonej wyobraźni czy jeszcze później – Urszulę Kulbacką, Marcina Orlińskiego, Marcina Jurzystę, a nawet obecnie – Małgorzatę Lebdę. Oczywiście, dla żadnego z wymienionych teraz autorów nie ma miejsca w Awangardzie…, więc przynajmniej docenić wypada historycznoliteracką konsekwencję tego wyboru. Sugerowałbym jednak nieśmiało, że tradycje Ważyka czy Wata, które cenię sobie najwyżej, nie są w stanie opracować nam całej surrealnej tendencji lat 30.

Kontynuujmy ten pospieszny przegląd. Z okresu środkowego, tzn. powojennego, tzw. neoawangardowego, mamy oczywiście Zbigniewa Bieńkowskiego i Witolda Wirpszę (tutaj polemizowałbym trochę z doborem wierszy), ale tylko jeden tekst otrzymuje Tadeusz Różewicz i zaledwie cztery Stanisław Czycz, autor Teł (1957) oraz polifonicznych poematów (Arw) i wierszy wizualno-poholokaustowych ze Słów do napisu na zegarze słonecznym V (wydanych dopiero w 2011). Z „okolic” około-nowofalowych próbuje się odzyskać Jerzego Górzańskiego, Mariannę Bocian, Krzysztofa Mrozowskiego, Ryszarda Krynickiego i oczywiście Juliana Kornhausera. Są to ciekawe ruchy, ale też od razu nasuwa się pytanie: po co w antologii awangardy aż tyle Wojaczka i Białoszewskiego? Autor Szumów, zlepów, ciągów ma 17 wierszy, czym deklasuje resztę stawki, a zbliżyć się do niego mogą tylko Krystyna Miłobędzka, Tymoteusz Karpowicz i Przyboś. Wychodzi więc na to, że poetą najbardziej awangardowym – w zaproponowanym przez autorów znaczeniu, a więc najbardziej żywym i rewolucyjnym dzisiaj – jest właśnie Białoszewski, na co naprawdę trudno przystać, nawet przy całym szacunku wobec zaproponowanych przez niego innowacji (nowa postać wiersza nasłuchiwanego, chodzonego, kolażowa struktura widzenia, lingwizm wynikły nie tyle z eksperymentu formalnego, ile z praktyki używania języka).

Wojaczek i Bocian pełnią z kolei rolę kontrkulturowej wolty, bo jak zauważa Orska, rekapitulując dzieje awangardy, nasza kontrkultura również była awangardowym impulsem estetycznym (choć niekoniecznie politycznym). W tym impulsie postanowiono jednak zrezygnować ze zbyt konserwatywnie osadzonych w rzeczywistości (zdaniem autorów) Edwarda Stachury czy Andrzeja Bursy. Zmieścił się jeszcze jednym tekstem Bohdan Zadura, ale już nie Piotr Sommer, choćby może to właśnie ponowne przemyślenie mariażu autora Wierszy ze słów z Watem, Białoszewskim i konstruktywizmem, dopowiedziałoby jakiś brakujący element zepchniętej na margines awangardowości czasów przełomu, która przecież napędzała tzw. „trzeci obieg” (najbardziej eksperymentalne horyzonty na łamach „BruLionu” to przecież nie krakowski spleen, lecz gdański Totart). Wobec problemów z awangardowym idiomem poetek, być może należałoby też raz jeszcze zastanowić się, czy z całego XX wieku nie wybija się nikt poza bezapelacyjnie tryumfującą w antologii Miłobędzką? Powiedzmy, np. „późne debiuty” 1994: Genowefa Jakubowska-Fijałkowska i Tamara Bołdak-Janowska? Ich konstruktywistyczne, neoawangardowe podejście do doświadczenia cielesności jest wręcz oczywiste, a przy tym zachowane zostały filozoficzność i prowokacyjność, niezbędne do przetrwania konkretnego momentu historycznego.

O obecny kształt pola

Gdy przechodzimy do omawiania współczesności, do poetów reprezentujących przełom ’89 i obecne dykcje, wypada od razu zapytać, czy bycie „awangardowym” jest jeszcze czymś wartościującym? Trzeba to przemyśleć zwłaszcza wobec tego, jak bardzo historycznymi poetykami pierwszej awangardy inspirują się i legitymizują obecnie debiutujący autorzy, czy to w Biurze Literackim, Instytucie Mikołowskim, czy WBPiCAK. Awangardowość pojawia się regularnie w rozmowach z najmłodszymi poetami i poetkami – i ta dotycząca Wielkiej Awangardy, i ta neo-, zarówno z naszego korzenia Wirpszy i Karpowicza, jak i z tego „amerykańskiego”, w którym przodował w latach 90. Sosnowski, ale też coraz wyraźniej funkcjonujący krąg grupy Language (tu ważny patronat Kacpra Bartczaka). Młodzi autorzy nie tylko czytają raczej tradycję eksperymentu niż mimetycznego i egzystencjalnego poezjowania, przeciwko któremu (choćby w odsłonie „brulionowej”) coraz częściej się buntują, ale też w sposób naturalny i często historycznoliteracko dość naiwny nasiąkają awangardowym rozumieniem zadań poezji. Z tej perspektywy całkiem oczywisty wydaje się ponowny splot językowego eksperymentu z politycznym zaangażowaniem u Konrada Góry, Szczepana Kopyta czy Kiry Pietrek po roku 2000.

Jeśli jesteśmy jednak przy instytucjach ufundowanych na dykcjach pokolenia „bruLionu”, zauważmy, że sporo miejsca znalazło się w Awangardzie… dla nieco pomijanego przez kolegów z roczników 60. Miłosza Biedrzyckiego, raczej sojusznika dzisiejszych młodych gniewnych, niż resentymentalnego rozliczeniowca. Miejsce to nie znalazło się zaś dla nie mniej awangardowego (a może nawet bardziej, bo przy okazji osadzonego w dyskursach współczesnych europejskich sztuk plastycznych) Grzegorza Wróblewskiego, którego chwilowy sojusz z Łódzkim Domem Literatury i warszawskim Convivo przyczynił się nie tylko do wzrostu popularności jego tekstów, ale też do lekkiego przekierowania linii programowych obu wydawnictw. Z najmłodszych poetów (ur. 1995) „awangardowością” zasłużył się już debiutanckim tomem, nagrodzonym Silesiusem, Radek Jurczak (Pamięć zewnętrzna, Łódź 2016), ale nie wyróżniony w ten sam sposób, korzystający obficie z Jasieńskiego, może najbardziej niepokojący z młodych autorów – Tomasz Bąk, ani też eksperymentujący z konkretyzmem i postpamięcią Marcin Mokry (zresztą: konkretystów z lat 70. właściwie w antologii nie ma, poza samotnym Stanisławem Dróżdżem). Kilka wierszy otrzymały Kamila Janiak i Kira Pietrek, nie ma za to – co w pewnych kręgach z pewnością wywoła przyspieszone bicie serca i niechętne mlaśnięcia – Marii Cyranowicz i Joanny Mueller. Z ostatnich geometryczno-przestrzennych poetyk w ramach SDK nie ma też, co przy ogólnym braku kobiet może zastanowić, choćby Natalii Malek.

To zaś rodzi kolejne pytanie: czy można ze względów estetycznych wyciąć z dyskusji o współczesnej awangardzie (postawangardzie?) to, co wprost odwołało się do tradycji spod znaku Chlebnikowa, Karpowicza i Białoszewskiego, a więc warszawski neolingwizm? Otóż można, i to chyba bez większej straty, bo w antologii nie ma też kolejnego, postawangardowego ugrupowania – Rozdzielczości Chleba, która nawet swój manifest wzorowała bezpośrednio na futurystach. Być może miał ich reprezentować nestor poezji cybernetycznej Roman Bromboszcz, ale chyba jednak Leszek Onak, Łukasz Podgórni i przede wszystkim Maciej Taranek są i lepszymi, i ważniejszymi poetami do opowiedzenia o tym, jak lubelsko-krakowska formacja przeniosła awangardę z epoki analogowej w cyfrową (a oceniam to choćby po ich wpływie na współczesne dykcje; jest to również ów poszukiwany przez antologistów konstruktywizm w czystej postaci).

Idźmy dalej. Nie ma też, co chyba boli najbardziej, innego wykluczonego przez akademicką krytykę poety performatywnego – Andrzeja Szpindlera. Można się oczywiście spierać, czy jego książki są wartościowe intelektualnie, czy to po prostu bełkot szaleńca (pięć lat temu połowa gremiów to samo mówiła wszak o Robercie Rybickim), niewątpliwie jednak jego zasługi na polu rozszczelniania i reorganizowania podmiotowości jako chwilowego stanu języka są nie do przecenienia z obecnej perspektywy. Zresztą, na pytanie, „czymże jest szaleństwo?”, bezbłędnie odpowiadał Michel Foucault: „nieobecnością dzieła”. W zgodzie z tym spostrzeżeniem, nie znajdziemy chyba bardziej nieobecnego, postawangardowego autora niż Szpindler i bardziej nieprzeczytanego tomu niż Andrzej King Kong, a co? Nic, rozległe pole bobu i jego mięsopust prawy Szpindler (2007). Jeśli dzwoni to komuś Watem, to dobrze, bo duch Wata nie zniknął, powracając najpierw u Szpindlera, a ostatnio u debiutującego Patryka Kosendy w jego Robodramach w zieleniakach (2019), gdzie z kolei Czyżewski tańczy w parze z autorem Mopsożelaznego piecyka dziarskie tango.

W samej antologii właściwie nie ma miejsca na surrealizm, bo – jak wspomniałem wcześniej – wykluczono z niej nazbyt konserwatywną i wizyjną Drugą Awangardę, ale nie ma też miejsca na surrealizm we współczesnych odsłonach, zwłaszcza w tej najbardziej oryginalnej, konstruktywistycznej właśnie: Jakuba Kornhausera z jego „poematów prozą” (nagrodzonych przez jury Nagrody Szymborskiej, gdy była w nim m.in. Orska). Kolejna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę z racji braku surrealizmu, to nieobecność żadnego poety związanego z historyczną już formacją pisma „Cyc Gada”, a przy całej ich sympatii choćby do Tomaža Šalamuna, przy sukcesach, jakie obecnie towarzyszą ekstatycznym frazom Piotra Janickiego i konstruktywizmowi Dominika Bielickiego, i ta „linia” wymagałaby dostrzeżenia, jeśli rzeczywiście chcemy myśleć o tym, co „awangarda” może nam powiedzieć o współczesnej poezji, co z niej pozostało aktualne i – jak głosi teza książki – rewolucyjne. Być może jakoś nieśmiało oznacza ją od zaplecza inny mistrz performatywów, pętli i mieszczańskiego absurdu, Adam Kaczanowski oraz kampowa ironia Adama Wiedemanna, ale to jednak dość odległe powinowactwa. Zapewne za kilkanaście lat ze współczesnych sporów, z zastanawiania się nad znaczeniem np. debiutów Piotra Przybyły czy Szymona Domagały-Jakucia, Kamila Brewińskiego i Michała Pranke, niewiele zostanie, ale z awangardą, z tezą o jej młodości i wiecznym życiu, jesteśmy właśnie w teraz, w teraźniejszości, ta zaś domaga się w tym anty-historycznoliterackim przedsięwzięciu Orskiej i Sosnowskiego więcej głosu.

Jak wyzwolić Prometeusza?

Jak widać, wątpliwości jest sporo, bo sporo jest możliwości opowiedzenia o awangardzie z perspektywy obecnych interesów, zarówno estetycznych, jak i politycznych. A nie wchodzę tu nawet w konkretne wybory wierszy, zdając się na gust i wyczucie autorów. Jedno jest pewne: jest to antologia całkowicie odmienna od BN-owskiej Poezji międzywojennej, jej drugiego, awangardowego właśnie tomu, realizująca raczej kierunek Powiedzieć to inaczej i w dziwny, fascynujący sposób uzgadniająca się z wydanym w roku 2018 Zawrotem głowy (pod redakcją Foksa). Można by nawet powiedzieć, że obie te pozycje są wobec siebie komplementarne. Antologiści tłumaczą się oczywiście z wielu decyzji w samym posłowiu, przede wszystkim z pominięcia Drugiej Awangardy, z dowartościowania roli eksperymentu, z niechęci do realistycznie lub mimetycznie zorientowanej poezji awangardowej, a wreszcie z preferowania myślenia o awangardzie jako językowym konstruktywizmie, co pozostaje w zgodzie z zainteresowaniami Orskiej kwestią poetyk Peipera i Ważyka. Przy całym podziwie – jakkolwiek dziwnie może to zabrzmieć po takiej liście wątpliwości – dla tego monumentalnego projektu, trzeba nieustannie podkreślać jego autorskość. Jeśli awangarda jest tu bowiem rewolucyjna, będzie to rewolucja języka w kontekście pracy nad wyobraźnią i formami życia zbiorowego; rewolucja bez akcentów ideologicznych czy politycznych, skupiona na autonomicznym eksplorowaniu możliwości wypowiadania i opisywania doświadczenia.

Spory i problemy mogą dotyczyć oczywiście obecności tych czy innych nazwisk, nie sposób jednak nie odnotować bojowego, choć przecież bardzo akademickiego, opatrzonego kordonem przypisów, posłowia Orskiej Awangarda jest potrzebna jak powietrze. Poglądy wrocławskiej krytyczki na awangardę i jej miejsce w teraźniejszości zasadzają się w pierwszej kolejności na (dokonanej już w Republice poetów, 2013) rewizji miejsca awangardy względem naszego przełomu ustrojowego i wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Składają się na nie następujące tezy, z którymi trudno dziś polemizować, choć są to oczywiście nadal tezy niespecjalnie popularne: 1) że do lat 80. awangarda pozostawała naturalną tradycją dla naszej poezji, pierwszym i bezpośrednim horyzontem, do którego odnosiły się nowe ugrupowania poetyckie oraz, 2) że wraz z ukonstytuowaniem się drugiego obiegu i jego misją, polegającą na etyczno-intelektualnej walce, tradycja ta została wyparta i zastąpiona spreparowanym na potrzeby szkół i uczelni wyższych kanonem mimetyczno-etycznym. Symbolicznym zobrazowaniem tego ruchu może być przeczytanie Wata przez Miłosza i stworzenie z autora Wierszy śródziemnomorskich kogoś bliższego „Zeszytom Literackim”, niż np. Sommerowi i Sosnowskiemu, którzy właśnie tam dostrzegali eksperymentalny, odświeżający ruch języka (w przeciwieństwie do Miłosza, który widział w Wacie przede wszystkim świadka Historii, uwolnionego już własnych ideologiczno-politycznych błędów).

Trzeci element tezy Orskiej dotyczy problematycznego statusu awangardy (zwłaszcza tej przedwojennej) wobec tryumfu w polskiej teorii postmodernizmu oraz mody na amerykańską myśl estetyczno-filozoficzną (np. Fredrica Jamesona czy Terry’ego Eagletona). Wraz z zapanowaniem postmodernizmu, akademicka krytyka zajęła się przede wszystkim obcą dla nas, ahistorycznie pojętą opozycją modernizm-postmodernizm, w obrębie której awangarda traci na znaczeniu (to np. największa skaza postępowego przecież, eksperymentalnego podręcznika Michała Pawła Markowskiego Polska literatura nowoczesna.. Leśmian, Schulz, Witkacy, 2007). Ale karnawał postmodernizmu to również czas wyrzeczenia się teleologicznej wiary w postęp albo liniowy ruch historii, która napędzała kolejne awangardy (o takiej „niemożliwości awangardy”, co skrzętnie przypomina nam Orska, pisał choćby Zygmunt Bauman w „Tekstach Drugich” w 1994). Naszą akademię dotknęła wówczas jeszcze jedna klątwa, z której dworowałem już w różnorakich tekstach, a która również przybyła zza oceanu: odpolitycznienia, usilnego niezauważania, jak bardzo politycznie nacechowane były wszystkie absorbowane przez nas w latach 90. koncepcje z czasów paryskiego maja. Tyczy się to całej filozofii i estetyki grupy Tel Quel, pism Rolanda Barthes’a (maoisty), Jacques’a Derridy (zaangażowanego w konflikt w Algierii), Gilles’a Deleuze’a (stosującego schizoanalizę jako element maszyny wojennej, wymierzonej w kapitalizm), czy nawet Henri’ego Meschonnica, który posłużył Adamowi Dziadkowi do odświeżenia dzieła Wata (co zaowocowało bardzo oryginalną BN-ką w roku 2008). Nie powinno zatem dziwić, że to owi odpolitycznieni, francuscy filozofowie stali się idealnymi patronami akademickiego czytania tekstów eksperymentalnych w sposób, który pozbawiał ten eksperyment wszelkiego politycznego i społecznego potencjału.

Czwarty element składowy tez Orskiej jest chyba najbardziej istotny ze społecznego, współczesnego punktu widzenia. W kontrze do Awangardy i innych złudzeń Lidii Burskiej (2013), wrocławska badaczka rekonstruuje proces uromantyczniania i konserwatyzowania się naszej kontrkultury, która zostaje ukazana jako narodowowyzwoleńcza, ale pozbawiana głosu w sprawach feminizmu, mniejszości seksualnych, w kwestiach kolonialnych czy oporu wobec obyczajowości mieszczańskiej. Przyswojenie tego elementu posłowia Orskiej wydaje się kluczowe dla zrozumienia, jak polski punk stał się z czasem najbardziej konserwatywnym ruchem w naszej muzyce, jak to możliwe, że Paweł Kukiz wchodzi do sejmu wraz ze swoim prawicowo-liberalno-populistycznym ugrupowaniem, a ostoją anarchizmu okazuje się Jacek Podsiadło. Tutaj znajdziemy odpowiedź na podstawowe pytanie, dlaczego buntownicy naszego ’68 oraz przedstawiciele hippisowskiej kontrkultury, a potem punkowcy i anarchiści lat 80., po 1989 odkrywają swoje twarze jako przedstawiciele konserwatywnego, neoliberalnego establishmentu lub nawet ultrakonserwatywnego skrzydła, które przemawia przez ostatnie kilka lat jako dotąd represjonowane. W tym momencie opowieść o neoawangardzie i kontrkulturze staje się tak naprawdę opowieścią o zaprzepaszczeniu „impulsu awangardy”, o jej samouwięzieniu w narodowo-etyczno-konserwatywnej skorupie, która powinna raczej zawstydzać, niż być przyczynkiem do mitologii i heroicznych żywotów. Jak pisze badaczka:

Paradoksalnie polska alternatywa dopuszczona zostaje do głosu dopiero wtedy, gdy – z punktu widzenia akademickiej krytyki – nie może już nieść ze sobą znaczeń bezpośrednio politycznych; kiedy tendencje kontrkulturowe stają się nieodróżnialne od absorbowanych pospiesznie, wprost z rynku zachodniego, postmodernistycznych koncepcji. Polska kontrkultura literacka spóźniła się poniekąd na społeczno-obyczajowy bunt, w ramach którego europejscy sytuacjoniści, amerykańscy diggersi, holenderscy provosi, działaczki Ruchu Wyzwolenia Kobiet, a także artyści Fluxus, performerzy, happenerzy, przedstawiciele teatru guerilla, beatnicy, brytyjscy pop-poeci czy reprezentanci grupy Language wypracowali, nie tylko na ulicach, swoją codzienność – wolną od presji każdego rodzaju normy, władzy, państwa i wszystkich jego struktur (s. 638).

Mimo tych uwag, niewątpliwie przecież słusznych, mimo bojowego posłowia Orskiej i opisania w nim wszystkich powyżej omawianych przeze mnie formacji poetyckich, które potem nie weszły w samą antologię wierszami (dlaczego w takim razie?), relacja awangardy do ideologii (i polityki) pozostaje w tej książce drugoplanowa. Antologiści już w tytule stawiają mocną i chwytliwą tezę – „awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale”. To właśnie tę jej rewolucyjność, a więc (nie)przemijającą zdolność reorganizowania świata, wyobraźni i języka, pragną podkreślić. Nie idzie tu jednak o ideologię, rozumianą jako pewien narzut, ale o formalistyczny horyzont poezji, owszem, przekształcającej siebie, ale nie rezygnującej z wiary w możliwość przekształcenia rzeczywistości. I tu powracamy do mitu prometejskiego, do wiary w postęp, idącej w parze z butą, która charakteryzować musi każdy rewolucyjny żar. Za ten żar i brak pokory Prometeusz zostaje zakuty w łańcuchy, przybity do kaukaskiego zbocza i skazany na fizyczne tortury. Z racji swej nieśmiertelności, każdego dnia, aż do oswobodzenia przez Heraklesa, przyjdzie mu cierpieć fizycznie i zmagać się z zapomnieniem przez ludzi.

Tak jest też z awangardą w wydaniu Orskiej i Sosnowskiego. Jest to niewątpliwie opowieść tragiczna, której tragizm stara się rozładować autor Życia na Korei już w pierwszych słowach swojego wstępu. Wstęp ten jest bowiem poetycką grą między dwiema figurami – awangardą i tradycją. Sosnowski zaprasza czytelnika do historii o partii szachów z kukłą, którą z ukrycia steruje ukryty przed wzrokiem grającego karzeł (w jednej z wersji „występuje” Rumpelstiltskin, w drugiej już oryginalny, Grimmowski Rumpelstilzchen). To oczywiście słynna metafora Historii, którą sformułował Walter Benjamin w O pojęciu historii, a która stała się podstawą niezliczonych filozoficznych komentarzy (por. choćby Kukła i karzeł Slavoja Żiżka). Tutaj owa partia szachów ma posłużyć do pokazania dialektycznego napięcia, tragedii i zarazem absurdu, który motywuje relacje między awangardą i tradycją. W jaki sposób coś, co zostało zebrane w antologii, może być bowiem żywe? W jaki sposób rozprawiać o historii czy tradycji awangardy, nie zdradzając całej jej rewolucyjnej misji, jej wychylenia w przyszłość i życiodajnego impulsu? Temu ma właśnie posłużyć gra, do której zaprasza Sosnowski czytelników i którą rozgrywa na naszych oczach, proponując w kolejnych akapitach dwie wersje tej samej historii, tego samego pojedynku, wymiennie podstawiając w roli kukły jedną z figur: awangardę bądź tradycję. Jest to zabieg tyleż genialny w swojej prostocie (odsłonić tautologię), co typowy właśnie dla Sosnowskiego – autora, który ponad wszystko umiłował ironię („układ słów, który się odwraca”) i alegorię, poetycką opowieść o tropach i figurach literackich, jakby opowiadał o realnych ludziach i prawdziwych wydarzeniach. Skoro bohaterką Domu ran mogła być właśnie Historia Poezji (poemat Chrono i perio), dlaczegóż nie może nią być ów piękny, paradoksalny taniec awangardy i tradycji wokół mitycznej szachownicy, a właściwie to pod nią i nad nią? Dodajmy, że sam Sosnowski niewiele mówi tu od siebie i właściwie trudno stwierdzić, co chce powiedzieć. Jego O pojęciu awangardy jest bowiem grą na jeszcze jednym poziomie. To swoisty centon, gatunek jakże bliski autorowi, w którym głos ma raczej sama tradycja, poczet nieśmiertelnych widm – Rimbaud, Lacan, Deleuze, Ashbery, Debord, Benjamin oraz przetwarzająca jego myśl Svetlana Boym, autorka nadal słabo znanej u nas koncepcji off-modernizmu, ruinofilii i ponowoczesnej nostalgii[v]. Jest to zatem najbardziej awangardowe przechwycenie (détournement) i wykorzystanie przeszłości, na jakie może zdobyć się uczeń Rimbauda i Wilde’a, Ważyka i Ashbery’ego.

Pod koniec książki trafiamy tymczasem na zupełne odwrócenie gestu Sosnowskiego: na naukowe, dyskursywne podsumowanie, opowieść o historii awangardy tak, jak opowiedzielibyśmy ją studentom na uczelni, chcąc pokazać, że jest ona nadal ważna, znacząca i że w jej sercu rozstrzygała się większość sporów XX i XXI wieku. 600 stron wierszy zostaje zatem zamknięte między poetycką grą autora Życia na Korei i wykładem Orskiej. Z jednej strony czeka nas masyw Kaukazu i dzwoniące o niego łańcuchy (pamiętają Państwo ten moment z Po tęczy Sosnowskiego o skalistym masywie i kwiatuszku-życiu, stworzony na motywie Balzakowskiej Szkoły uczuć?[vi]), z drugiej zaś akademickie orły, wgryzające się w wątrobę naszego bohatera i próbujące dokonać na nim sekcji za życia (a może odwrotnie, może to właśnie gmach historii literatury jest Kaukazem każdej awangardy, rolę dziobiącego orła pełnią zaś ogrywający ją nieustannie poeci?). Powiem to wprost: podziwiam gest Orskiej i Sosnowskiego, podziwiam ich jako reprezentantów tego właśnie impulsu, o którym ich książka traktuje. Pamiętajmy jednak w kontekście tej antologii, niejako domykającej kilkuletnie obchody „roku awangardy” (tu znowu śmiech historii, ale i szansa, nie ma bowiem jednego „momentu” awangardy, jednej daty, od której wszystko się zaczyna, co z kolei znaczy, że nie ma jednej, ograniczającej nas i zobowiązującej doktryny), że Prometeusz w naszej opowieści nie umiera. Nie może przecież umrzeć, jest więc – zupełnie jak awangarda – „wiecznie żywy” i zarazem „poza życiem”, i ciągle spala go ogień, który skradł, żeby oświetlić cudzą przyszłość.

Na początku XIX wieku, na chwilę, zanim ukute zostanie estetycznoliterackie pojęcie awangardy (są badacze, którzy pierwsze impulsy awangardowe widzą właśnie w XIX wiecznych ruchach romantyzmu angielskiego oraz w zjawisku narodzin bohemy, por. Mike Sell), dalsze dzieje Prometeusza dopisze w swoim zapewne największym dziele wspomniany już Percy Shelley. Prometeusz wyzwolony będzie jednak nie o wiekuistej karze i niewoli ciała, ale o duchu rewolucji, o kwestionowaniu boskich praw, o ateistycznym postępie i ruchu dziejów. Ów prometejsko-lucyferyczny mit z początku romantyzmu poniesie europejską awangardę – jako koryfeusza zmiany, niepoprawną rewolucjonistkę, opiewającą postęp, walczącą z wyzyskiem i iluzją, utopijną w swoich żądaniach, bo tylko utopia ma moc przezwyciężania realnego kapitalizmu.

Czy poznańska antologia ma taką moc, czy raczej okaże się kolejną formą petryfikującą, kolejnymi kajdanami, które sprawią, że nawet ta najbardziej współczesna awangarda zyska fałszywe miano „historycznej”? Popularność tytułowej frazy w środowisku młodopoetykim, a także sposób ujęcia tematu przez Sosnowskiego i Orską oraz ogólny, choć powierzchowny na razie zachwyt samym gestem, pozwalają sądzić, że to wariant Shelleya przetrwa. Ale ów bardzo autorski, celowo subiektywny, skoncentrowany na konstruktywizmie, literacko i naukowo „ograny” wybór wierszy, ważący ponad kilogram, przypomina dumnego i nieszczęsnego Prometeusza, beznadziejnie wyczekującego na nadejście Heraklesa, a wraz z jego przybyciem wykrzykującego: „Nie tykaj kajdan, niech ci się nawet nie marzy!/ Czy nie widzisz, jak mi z tym Kaukazem do twarzy?”. Dlatego do uzupełnienia tej rozległej lektury, w której wizualność awangardy zwycięża jej audialność, proponuję podkład Luigiego Nono, komunisty w chwili zawahania – Prometeusza. Tragedię słuchania, wielką, „awangardową operę” z początku lat 80., w której Hölderlin i Benjamin pracują nad mitem awangardy w mniej więcej ten sam sposób, jak robi to dzisiaj Sosnowski.

___________________
[i]  Por. M. Poprzęcka, Kuźnia: mit, alegoria, symbol, Warszawa 1972, s. 32-41.
[ii]  Awangarda jest rewolucyjna, albo nie ma jej wcale, red. J. Orska, A. Sosnowski, WPBiCAK, Poznań 2019.
[iii]  Zauważmy, że Ossolineum planuje tymczasem domknąć rok 2019 tysiącstronicową antologią „Żagarów” w serii Biblioteki Narodowej, zredagowaną przez Jarosława Fazana i Krzysztofa Zajasa, ze wstępem Tadeusza Bujnickiego.
[iv]  Por. uwagi o tym, jak to właśnie awangarda z lat 30. stała się programowym postulatem buntu młodych w latach 70. – A.K. Waśkiewicz, „Tak rzecze Damon...”: (młoda poezja po 1968 roku), „Teksty” 1974, nr 3 (15), s. 52-79.
[v]  Por. S. Boym, Anioł historii. Nostalgia i nowoczesność, przeł. K. Rychter, „Kronos” 2015, nr 3; taż, Nostalgia i postkomunistyczna pamięć, [w:] Nostalgia. Eseje o tęsknocie za komunizmem, Warszawa 2002.
[vi]  Jeśli nie, wypada odesłać do nie mniej słynnej, filozoficznej opowieści o nim: A. Bielik-Robson, 3. Koda. Kamień i kwiat – raz jeszcze, [w:] tejże, „Na pustyni”. Kryptoteologie późnej nowoczesności, Kraków 2008, s. 509-512.
___________
Pierwodruk: „Odra” 2020, nr 1, s. 54-64.