W pozostawionym przez Ajschylosa dziele odbywa się oczywiście sąd nad tytanem, Prometeusz jednak ani przez chwilę się nie ugina, nie waha się i trwa w przekonaniu, że jego anarchistyczny, rewolucyjny gest, miał rację bytu, nawet jeśli przez kolejne stulecia będzie trzeba go okupić więzieniem i fizyczną męką. Wydrwi to zresztą w latach 50. Leopold Staff w swoim Prometeuszu, rymując: „I poszedł, aby rozkuć go, Herkules z młotem,/ Lecz Prometeusz na to: »Ani mowy o tem«. Tragiczny mit o skradzionym ogniu, który oświetlić ma przyszłość ludzkości, ale za który przyjdzie cierpieć i znosić własną klęskę, wpisany jest w samo serce historycznej awangardy. I to właśnie on w pierwszej kolejności daje o sobie znać w wydanej w Poznaniu, monumentalnej antologii Awangarda jest rewolucyjna albo nie ma jej wcale[ii], która – taką tezę stawiam już na samym początku tego szkicu – jest gestem zbyt ważnym, zbyt brzemiennym w potencjalne konsekwencje, żeby zamknąć go w krótkiej, sprawozdawczej recenzji.
Autorzy
Twórców tego wyboru nie trzeba właściwie
przedstawiać. Joanna Orska i Andrzej Sosnowski to postacie doskonale znane wszystkim,
którzy śledzą współczesną poezją. Wrocławska krytyczka uważnie towarzyszyła jej
przemianom na przełomie wieków, mniej więcej od czasów „Studium”, a
równocześnie rozwijała kolejne stopnie akademickiej kariery jako specjalistka
od historycznej awangardy i neoawangardy (ostatnio świetną książką Performatywy.
Składnia/retoryka, gatunki i programy poetyckiego konstruktywizmu; Kraków 2019).
Sosnowski to z kolei poeta wybity i trudny do sklasyfikowania, być może
największy z naszych współczesnych pisarzy. Chociaż w latach 90. łączono go z
inspiracjami neoawangardą amerykańską ze szkoły Johna Ashbery’ego, z
tekstualizmem i hermetycznością, jego ekstatyczno-melancholijny wers z czasem
coraz wyraźniej zaczął ukazywać swoje „inne tradycje” (od Rimbauda i
Baudelaire’a, przez Raymond Roussela, barok, rodzimy i niemiecki romantyzm z Hölderlinem
na czele, dekadentów, ekspresjonistów pokroju Trakla, a wreszcie
sytuacjonistów, w tym samego Guy Deborda, który jest jednym z głosów przedmowy
do wspomnianej antologii). Pytanie o awangardowość poezji Sosnowskiego
dotyczyło zatem pytania o samą istotę rzeczonej formacji, a właściwie o to, czy
może istnieć (i jak miałaby wyglądać) awangarda późnej nowoczesności oraz jaki
byłby jej stosunek do tradycji estetycznej i filozoficznej?
Drogi obu tych barwnych i
zasłużonych postaci, obu twierdzących nie tylko, że awangarda jest nadal
możliwa (co wcale nie było popularnym twierdzeniem jeszcze dekadę temu), ale że
jest konieczna jako pierwiastek dynamizujący każdą epokę, spotykają się w tej
książce. Jak krążące nad Europą widmo, unosi się nad nią poetycka teza Orskiej
z posłowia: „Awangardowy impuls, awangardowa częstotliwość fali, wyczuwalne są
w eterze od stu kilkudziesięciu lat jako pogodowa anomalia, niespodziewany
wędrujący wyż, północno-wschodni wiatr u Hölderlina, burza i powietrze
jak po burzy: awangarda jest potrzebna jak tego rodzaju powietrze” (s. 628). Te
metafory z miejsca mówią dużo o całej książce: że awangarda jest tu rozumiana
nie jako historyczna formacja, ale jako wola
i przymus eksperymentowania lub impuls
zakłócający oraz że nie jest to antologia historycznoliteracka,
próbująca cokolwiek podsumować, lecz ewidentnie krytycznoliteracka, projektująca i zaświadczająca o pasji, a więc
o bardzo prywatnych preferencjach obojga antologistów. Ale też, że awangardę
widzi się tu na długo przed samym XX wiekiem, gdzieś w odległych krańcach
niemieckiego romantyzmu, właśnie jako ów wiatr
zmian.
Książkę zaczyna poetycka
przedmowa Sosnowskiego, kończy zaś rzeczowe, naukowe wręcz posłowie Orskiej.
Pomiędzy nimi mamy ponad 600 stron wierszy, w tym 6 poetek (!) i 47 poetów. Niektórzy
przemawiają z kilku lub nawet kilkunastu tekstów, inni dostają zaledwie jeden-dwa.
Sam wybór jest jednak oryginalny i zaskakujący, być może nie mniej, niż wydana
przed laty w tym samym wydawnictwie antologia Powiedzieć to inaczej
(2011, red. M. Larek i J. Borowczyk), która wywróciła historię polskiej poezji nowoczesnej
do góry nogami, zostawiając w niej właściwie samą awangardę. Skoro jednak mamy
do czynienia z propozycją aż tak autorską, wypada stanąć wobec niej jak wobec
gestu krytycznoliterackiego, z gotowością do dyskusji i bez akademickiego
dystansu ani pobłażliwości.
W przypadku każdej antologii dochodzi
w pewnym momencie do negocjacji, a najbardziej drastyczne są te, które dotyczą
całkowitego pominięcia poszczególnych autorów. Wówczas też zwykle rodzi się
najwięcej zarzutów, ale nie mam zamiaru formułować ich w ten sposób, uznając
pełne prawo autorów do stworzenia tego oryginalnego wyboru. Powstawał on zresztą
w ciekawy sposób, bo jak wspomina Sosnowski w wywiadzie dla „Małego Formatu” (o
nie mniej inspirującym tytule Czy istnieją inne życia?), antologiści nie
spotkali się w czasie pracy ani razu, za to długo przepływały między nimi nazwiska,
teksty i komentarze. To złożyło się na przywołaną przez autora Życia na
Korei „niefrasobliwość” i trudno pomyśleć u źródeł o bardziej awangardowym
podejściu do tego, co z jednej strony ma kierować w przyszłość, a z drugiej
ciąży jak zbędny bagaż swoim historycznym już charakterem.
Z takiego a nie innego ułożenia opowieści o awangardzie wynikają jednak bardzo konkretne rozstrzygnięcia dla naszego pola literackiego dziś. Nie podważam więc szeregu decyzji, ale wyobrażam sobie inne możliwości, co pozostaje chyba w zgodzie z działaniami obojga antologistów i ich wieloletnią pracą nad historią literatury. Pamiętajmy, że Sosnowski przejął od Ashbery’ego pojęcie „innych tradycji”, a od Deborda sposób myślenia o przeszłości jako wynajdywaniu alternatyw dla przyszłości, o czym zresztą w swojej przedmowie wspomina (ów „debordaż”, czyli przechwycenie, przeprowadza na tezach Marksa). Orska zaś bardzo sprawnie i przekonująco „wstawiła” między słynne „linie Przybosia i Miłosza” trzecią tradycję – Adama Ważyka i kręgu „Nowej Sztuki”.
Rozbiory
Wejdźmy zatem w szczegóły i powiedzmy
kilka słów o samym wyborze. Najbardziej rzucające się w oczy jest rozpoczęcie
opowieści od Tytusa Czyżewskiego, po którym przychodzi Tadeusz Peiper, kilka
wierszy Stanisława Młodożeńca, Anatola Sterna, jeden tekst Stanisława Brucza
(!), wreszcie Aleksander Wat, Julian Przyboś i Bruno Jasieński, który zyskał tu
bardzo dużo miejsca, słusznie zresztą. Czy coś w takim układzie może budzić
wątpliwości? Może oddzielenie Peipera od Przybosia, może też oderwanie
futurystów od Nowej Sztuki, a potem przegrupowanie całej „Zwrotnicy” i „Linii”?
Bardzo niepewnie wypadają w tej antologii poeci pokroju Jana Brzękowskiego (mimo
przezabawnych Antykotów z późnego okresu, wyprzedzających współczesne
memy) czy Jalu Kurka. Dużo tekstów reprezentuje za to Adama Ważyka, co akurat
nie powinno dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę, że za ostatnim wyborem wierszy
autora Wagonu stoi sam Sosnowski (Wiersze i dwa poematy, Wrocław 2011),
a Orska to ogólnopolska specjalistka od tej właśnie poezji. W tej „przedwojennej”
cząstce jest jeszcze czas i miejsce na jedyną „poetkę” naszej pierwszej
awangardy – Deborę Vogel z prozami poetyckim (nie załapała się za to Mila Elin,
co też raczej nie dziwi, bo jej pozornie konstruktywistyczne wiersze brzmią
dziś niebywale archaicznie) oraz na Stefana Flukowskiego i Mariana
Czuchnowskiego (każdy po kawałku, ale ich obecność to trochę gest na
pocieszenie).
Kogo i czego w tej cząstce nie ma,
choć jest to oczywiście cząstka sztucznie wydzielona przeze mnie, bowiem w samej antologii podąża się po prostu – co można zauważyć po chwili wczytywania się w biogramy – datami urodzenia poszczególnych poetów? Otóż awangarda zaczyna się tu od Czyżewskiego, nie zaś jak zwykle od Jerzego Jankowskiego i jego Tramu
wpopszek ulicy (1920), tomu bardzo istotnego dla innego, obecnego w książce
autora „awangardowego” – Darka Foksa, książki dającej impuls futuryzmowi i
zarazem noszącej w sobie rychłą zapowiedź klęski całego ruchu (i samego
autora), co proroczo zwiastowało dedykowane zmarłej siostrze motto z Adonaisa
P.B. Shelleya (1821): „The broken lily lies/ The storm is overpas” (w
przekładzie Kasprowicza: „Lilia padła złamana - orkan nie szaleje...”). O ile
wewnętrzne rozstrzygnięcia futuryzmu można by jeszcze zbyć milczeniem, o tyle
całkowity brak tzw. Drugiej Awangardy jest już decyzją bardzo odważną i co
najmniej kontrowersyjną. W piszącym te słowa wzbudza to obawę tym większą, że właśnie
z awangardowym idiomem twórczości Jerzego Zagórskiego, Czesława Miłosza czy Józefa
Łobodowskiego[iii] jest
mocno związany, nie mówiąc już o Józefie Czechowiczu, uznawanym za równego
Peiperowi i mianowanym przez sobie współczesnych „cesarzem awangardy” (w
analogii do figury autora Raz jako „papieża awangardy”). Trudno
uwierzyć, żeby żaden z ich wierszy nie okazał się a) awangardowy we
współczesnym rozumieniu, b) wystarczająco atrakcyjny dla obecnego czytelnika.
Ten gest „wycięcia” całej formacji, bezpośrednio współpracującej przecież z wcześniejszymi
futurystami, zwrotniczanami i almanachowcami „Nowej Sztuki” w latach 30., formacji
uwikłanej w fundamentalny dla XX wieku kryzys ekonomiczny i polityczny, jest
dość dziwny i trochę wspiera racje tych, którzy od początku twierdzili, że
Druga Awangarda to marketingowo-akademicka fikcja, a tak naprawdę powrót do
symbolistycznych i neoromantycznych estetyk.
A przecież jeśli coś może uratować dziś Miłosza od noblowskiej klątwy, to właśnie te wczesne frazy z Poematu
o czasie zastygłym. Jeśli coś ma opowiedzieć o tym, jak rozumiano sztukę
czystą między wojnami i w jaki sposób awangarda zareagowała na wyczerpanie
własnych formalnych gestów rewolucyjnych, to nie sposób opowiedzieć o tym bez Tropiciela
Aleksandra Rymkiewicza czy Nuty człowieczej Czechowicza. Może i
futuryści prowadzili jako pierwsi zaawansowane eksperymenty ze składnią,
ortografią i interpunkcją, ale to właśnie lubelski poeta spotęgował możliwości
płynące z rezygnacji ze znaków przestankowych. Trudno wyobrazić sobie
jakąkolwiek wersję rodzimego surrealizmu bez kręgu lubelskiego, bez jego wiary
w ziemię, sny, chłopstwo i próby stworzenia alternatywnej opowieści o lękach
nowoczesnego człowieka, albo inaczej: bez zaklęcia świata w mit. Trudno też bez
tego wyobrazić sobie potem np. Jerzego Harasymowicza i Stanisława Grochowiaka, awangardę
lat 70.[iv],
a po nich nurt ośmielonej wyobraźni czy jeszcze później – Urszulę Kulbacką,
Marcina Orlińskiego, Marcina Jurzystę, a nawet obecnie – Małgorzatę Lebdę. Oczywiście,
dla żadnego z wymienionych teraz autorów nie ma miejsca w Awangardzie…,
więc przynajmniej docenić wypada historycznoliteracką konsekwencję tego wyboru.
Sugerowałbym jednak nieśmiało, że tradycje Ważyka czy Wata, które cenię sobie
najwyżej, nie są w stanie opracować nam całej surrealnej tendencji lat 30.
Kontynuujmy ten pospieszny przegląd. Z okresu środkowego, tzn. powojennego, tzw. neoawangardowego, mamy
oczywiście Zbigniewa Bieńkowskiego i Witolda Wirpszę (tutaj polemizowałbym trochę
z doborem wierszy), ale tylko jeden tekst otrzymuje Tadeusz Różewicz i zaledwie
cztery Stanisław Czycz, autor Teł (1957) oraz polifonicznych poematów (Arw)
i wierszy wizualno-poholokaustowych ze Słów do napisu na zegarze słonecznym
V (wydanych dopiero w 2011). Z „okolic” około-nowofalowych próbuje się
odzyskać Jerzego Górzańskiego, Mariannę Bocian, Krzysztofa Mrozowskiego,
Ryszarda Krynickiego i oczywiście Juliana Kornhausera. Są to ciekawe ruchy, ale
też od razu nasuwa się pytanie: po co w antologii awangardy aż tyle Wojaczka i
Białoszewskiego? Autor Szumów, zlepów, ciągów ma 17 wierszy, czym
deklasuje resztę stawki, a zbliżyć się do niego mogą tylko Krystyna Miłobędzka,
Tymoteusz Karpowicz i Przyboś. Wychodzi więc na to, że poetą najbardziej
awangardowym – w zaproponowanym przez autorów znaczeniu, a więc najbardziej
żywym i rewolucyjnym dzisiaj – jest właśnie Białoszewski, na co naprawdę trudno
przystać, nawet przy całym szacunku wobec zaproponowanych przez niego innowacji
(nowa postać wiersza nasłuchiwanego, chodzonego, kolażowa struktura widzenia,
lingwizm wynikły nie tyle z eksperymentu formalnego, ile z praktyki używania
języka).
Wojaczek i Bocian pełnią z kolei rolę kontrkulturowej wolty, bo jak zauważa Orska, rekapitulując dzieje awangardy, nasza kontrkultura również była awangardowym impulsem estetycznym (choć niekoniecznie politycznym). W tym impulsie postanowiono jednak zrezygnować ze zbyt konserwatywnie osadzonych w rzeczywistości (zdaniem autorów) Edwarda Stachury czy Andrzeja Bursy. Zmieścił się jeszcze jednym tekstem Bohdan Zadura, ale już nie Piotr Sommer, choćby może to właśnie ponowne przemyślenie mariażu autora Wierszy ze słów z Watem, Białoszewskim i konstruktywizmem, dopowiedziałoby jakiś brakujący element zepchniętej na margines awangardowości czasów przełomu, która przecież napędzała tzw. „trzeci obieg” (najbardziej eksperymentalne horyzonty na łamach „BruLionu” to przecież nie krakowski spleen, lecz gdański Totart). Wobec problemów z awangardowym idiomem poetek, być może należałoby też raz jeszcze zastanowić się, czy z całego XX wieku nie wybija się nikt poza bezapelacyjnie tryumfującą w antologii Miłobędzką? Powiedzmy, np. „późne debiuty” 1994: Genowefa Jakubowska-Fijałkowska i Tamara Bołdak-Janowska? Ich konstruktywistyczne, neoawangardowe podejście do doświadczenia cielesności jest wręcz oczywiste, a przy tym zachowane zostały filozoficzność i prowokacyjność, niezbędne do przetrwania konkretnego momentu historycznego.
O obecny kształt pola
Gdy przechodzimy do omawiania współczesności, do poetów reprezentujących przełom ’89 i obecne dykcje, wypada od razu zapytać,
czy bycie „awangardowym” jest jeszcze czymś wartościującym? Trzeba to
przemyśleć zwłaszcza wobec tego, jak bardzo historycznymi poetykami pierwszej
awangardy inspirują się i legitymizują obecnie debiutujący autorzy, czy to w Biurze
Literackim, Instytucie Mikołowskim, czy WBPiCAK. Awangardowość pojawia się
regularnie w rozmowach z najmłodszymi poetami i poetkami – i ta dotycząca
Wielkiej Awangardy, i ta neo-, zarówno z naszego korzenia Wirpszy i Karpowicza,
jak i z tego „amerykańskiego”, w którym przodował w latach 90. Sosnowski, ale
też coraz wyraźniej funkcjonujący krąg grupy Language (tu ważny patronat Kacpra
Bartczaka). Młodzi autorzy nie tylko czytają raczej tradycję eksperymentu niż
mimetycznego i egzystencjalnego poezjowania, przeciwko któremu (choćby w
odsłonie „brulionowej”) coraz częściej się buntują, ale też w sposób naturalny
i często historycznoliteracko dość naiwny nasiąkają awangardowym rozumieniem
zadań poezji. Z tej perspektywy całkiem oczywisty wydaje się ponowny splot
językowego eksperymentu z politycznym zaangażowaniem u Konrada Góry, Szczepana
Kopyta czy Kiry Pietrek po roku 2000.
Jeśli jesteśmy jednak przy instytucjach ufundowanych na dykcjach pokolenia „bruLionu”, zauważmy, że sporo miejsca
znalazło się w Awangardzie… dla nieco pomijanego przez kolegów z
roczników 60. Miłosza Biedrzyckiego, raczej sojusznika dzisiejszych młodych
gniewnych, niż resentymentalnego rozliczeniowca. Miejsce to nie znalazło się zaś
dla nie mniej awangardowego (a może nawet bardziej, bo przy okazji osadzonego w
dyskursach współczesnych europejskich sztuk plastycznych) Grzegorza Wróblewskiego,
którego chwilowy sojusz z Łódzkim Domem Literatury i warszawskim Convivo
przyczynił się nie tylko do wzrostu popularności jego tekstów, ale też do
lekkiego przekierowania linii programowych obu wydawnictw. Z najmłodszych poetów
(ur. 1995) „awangardowością” zasłużył się już debiutanckim tomem, nagrodzonym
Silesiusem, Radek Jurczak (Pamięć zewnętrzna, Łódź 2016), ale nie wyróżniony
w ten sam sposób, korzystający obficie z Jasieńskiego, może najbardziej
niepokojący z młodych autorów – Tomasz Bąk, ani też eksperymentujący z
konkretyzmem i postpamięcią Marcin Mokry (zresztą: konkretystów z lat 70. właściwie
w antologii nie ma, poza samotnym Stanisławem Dróżdżem). Kilka wierszy
otrzymały Kamila Janiak i Kira Pietrek, nie ma za to – co w pewnych kręgach z
pewnością wywoła przyspieszone bicie serca i niechętne mlaśnięcia – Marii
Cyranowicz i Joanny Mueller. Z ostatnich geometryczno-przestrzennych poetyk w
ramach SDK nie ma też, co przy ogólnym braku kobiet może zastanowić, choćby
Natalii Malek.
To zaś rodzi kolejne pytanie: czy można ze względów estetycznych wyciąć z dyskusji o współczesnej awangardzie (postawangardzie?) to, co wprost odwołało się do tradycji spod znaku Chlebnikowa, Karpowicza i Białoszewskiego, a więc warszawski neolingwizm? Otóż można, i to
chyba bez większej straty, bo w antologii nie ma też kolejnego, postawangardowego
ugrupowania – Rozdzielczości Chleba, która nawet swój manifest wzorowała bezpośrednio
na futurystach. Być może miał ich reprezentować nestor poezji cybernetycznej
Roman Bromboszcz, ale chyba jednak Leszek Onak, Łukasz Podgórni i przede
wszystkim Maciej Taranek są i lepszymi, i ważniejszymi poetami do opowiedzenia
o tym, jak lubelsko-krakowska formacja przeniosła awangardę z epoki analogowej
w cyfrową (a oceniam to choćby po ich wpływie na współczesne dykcje; jest to
również ów poszukiwany przez antologistów konstruktywizm w czystej postaci).
Idźmy dalej. Nie ma też, co chyba boli najbardziej, innego wykluczonego przez akademicką krytykę poety
performatywnego – Andrzeja Szpindlera. Można się oczywiście spierać, czy jego
książki są wartościowe intelektualnie, czy to po prostu bełkot szaleńca (pięć
lat temu połowa gremiów to samo mówiła wszak o Robercie Rybickim), niewątpliwie
jednak jego zasługi na polu rozszczelniania i reorganizowania podmiotowości
jako chwilowego stanu języka są nie do przecenienia z obecnej perspektywy. Zresztą,
na pytanie, „czymże jest szaleństwo?”, bezbłędnie odpowiadał Michel Foucault:
„nieobecnością dzieła”. W zgodzie z tym spostrzeżeniem, nie znajdziemy chyba bardziej
nieobecnego, postawangardowego autora niż Szpindler i bardziej nieprzeczytanego
tomu niż Andrzej King Kong, a co? Nic, rozległe pole bobu i jego mięsopust prawy
Szpindler (2007). Jeśli dzwoni to komuś Watem, to dobrze, bo duch Wata nie zniknął,
powracając najpierw u Szpindlera, a ostatnio u debiutującego Patryka Kosendy w
jego Robodramach w zieleniakach (2019), gdzie z kolei Czyżewski tańczy w
parze z autorem Mopsożelaznego piecyka dziarskie tango.
W samej antologii właściwie nie ma miejsca na surrealizm, bo – jak wspomniałem wcześniej – wykluczono z niej nazbyt konserwatywną i wizyjną Drugą Awangardę, ale nie ma też miejsca na surrealizm we współczesnych odsłonach, zwłaszcza w tej najbardziej oryginalnej, konstruktywistycznej właśnie: Jakuba Kornhausera z jego „poematów prozą” (nagrodzonych przez jury Nagrody Szymborskiej, gdy była w nim m.in. Orska). Kolejna rzecz, na którą warto zwrócić uwagę z racji braku surrealizmu, to nieobecność żadnego poety związanego z historyczną już formacją pisma „Cyc Gada”, a przy całej ich sympatii choćby do Tomaža Šalamuna, przy sukcesach, jakie obecnie towarzyszą ekstatycznym frazom Piotra Janickiego i konstruktywizmowi Dominika Bielickiego, i ta „linia” wymagałaby dostrzeżenia, jeśli rzeczywiście chcemy myśleć o tym, co „awangarda” może nam powiedzieć o współczesnej poezji, co z niej pozostało aktualne i – jak głosi teza książki – rewolucyjne. Być może jakoś nieśmiało oznacza ją od zaplecza inny mistrz performatywów, pętli i mieszczańskiego absurdu, Adam Kaczanowski oraz kampowa ironia Adama Wiedemanna, ale to jednak dość odległe powinowactwa. Zapewne za kilkanaście lat ze współczesnych sporów, z zastanawiania się nad znaczeniem np. debiutów Piotra Przybyły czy Szymona Domagały-Jakucia, Kamila Brewińskiego i Michała Pranke, niewiele zostanie, ale z awangardą, z tezą o jej młodości i wiecznym życiu, jesteśmy właśnie w teraz, w teraźniejszości, ta zaś domaga się w tym anty-historycznoliterackim przedsięwzięciu Orskiej i Sosnowskiego więcej głosu.
Jak wyzwolić Prometeusza?
Paradoksalnie polska alternatywa dopuszczona zostaje do głosu dopiero wtedy, gdy – z punktu widzenia akademickiej krytyki – nie może już nieść ze sobą znaczeń bezpośrednio politycznych; kiedy tendencje kontrkulturowe stają się nieodróżnialne od absorbowanych pospiesznie, wprost z rynku zachodniego, postmodernistycznych koncepcji. Polska kontrkultura literacka spóźniła się poniekąd na społeczno-obyczajowy bunt, w ramach którego europejscy sytuacjoniści, amerykańscy diggersi, holenderscy provosi, działaczki Ruchu Wyzwolenia Kobiet, a także artyści Fluxus, performerzy, happenerzy, przedstawiciele teatru guerilla, beatnicy, brytyjscy pop-poeci czy reprezentanci grupy Language wypracowali, nie tylko na ulicach, swoją codzienność – wolną od presji każdego rodzaju normy, władzy, państwa i wszystkich jego struktur (s. 638).
Mimo tych uwag, niewątpliwie przecież słusznych, mimo bojowego posłowia Orskiej i opisania w nim wszystkich
powyżej omawianych przeze mnie formacji poetyckich, które potem nie weszły w
samą antologię wierszami (dlaczego w takim razie?), relacja awangardy do
ideologii (i polityki) pozostaje w tej książce drugoplanowa. Antologiści już w
tytule stawiają mocną i chwytliwą tezę – „awangarda jest rewolucyjna albo nie
ma jej wcale”. To właśnie tę jej rewolucyjność, a więc (nie)przemijającą
zdolność reorganizowania świata, wyobraźni i języka, pragną podkreślić. Nie
idzie tu jednak o ideologię, rozumianą jako pewien narzut, ale o formalistyczny
horyzont poezji, owszem, przekształcającej siebie, ale nie rezygnującej z wiary
w możliwość przekształcenia rzeczywistości. I tu powracamy do mitu
prometejskiego, do wiary w postęp, idącej w parze z butą, która charakteryzować
musi każdy rewolucyjny żar. Za ten żar i brak pokory Prometeusz zostaje zakuty
w łańcuchy, przybity do kaukaskiego zbocza i skazany na fizyczne tortury. Z
racji swej nieśmiertelności, każdego dnia, aż do oswobodzenia przez Heraklesa, przyjdzie
mu cierpieć fizycznie i zmagać się z zapomnieniem przez ludzi.
Tak jest też z awangardą w wydaniu Orskiej i Sosnowskiego. Jest to niewątpliwie opowieść tragiczna, której tragizm stara się rozładować autor Życia na Korei już w pierwszych słowach swojego wstępu. Wstęp ten jest bowiem poetycką grą między dwiema figurami – awangardą i tradycją. Sosnowski zaprasza czytelnika do historii o partii szachów z kukłą, którą z ukrycia steruje ukryty przed wzrokiem grającego karzeł (w jednej z wersji „występuje” Rumpelstiltskin, w drugiej już oryginalny, Grimmowski Rumpelstilzchen). To oczywiście słynna metafora Historii, którą sformułował Walter Benjamin w O pojęciu historii, a która stała
się podstawą niezliczonych filozoficznych komentarzy (por. choćby Kukła i
karzeł Slavoja Żiżka). Tutaj owa partia szachów ma posłużyć do pokazania
dialektycznego napięcia, tragedii i zarazem absurdu, który motywuje relacje
między awangardą i tradycją. W jaki sposób coś, co zostało zebrane w antologii,
może być bowiem żywe? W jaki sposób rozprawiać o historii czy tradycji
awangardy, nie zdradzając całej jej rewolucyjnej misji, jej wychylenia w
przyszłość i życiodajnego impulsu? Temu ma właśnie posłużyć gra, do której
zaprasza Sosnowski czytelników i którą rozgrywa na naszych oczach, proponując w
kolejnych akapitach dwie wersje tej samej historii, tego samego pojedynku,
wymiennie podstawiając w roli kukły jedną z figur: awangardę bądź tradycję.
Jest to zabieg tyleż genialny w swojej prostocie (odsłonić tautologię), co
typowy właśnie dla Sosnowskiego – autora, który ponad wszystko umiłował ironię
(„układ słów, który się odwraca”) i alegorię, poetycką opowieść o tropach i figurach
literackich, jakby opowiadał o realnych ludziach i prawdziwych wydarzeniach.
Skoro bohaterką Domu ran mogła być właśnie Historia Poezji (poemat Chrono
i perio), dlaczegóż nie może nią być ów piękny, paradoksalny taniec
awangardy i tradycji wokół mitycznej szachownicy, a właściwie to pod nią i nad
nią? Dodajmy, że sam Sosnowski niewiele mówi tu od siebie i właściwie trudno
stwierdzić, co chce powiedzieć. Jego O pojęciu awangardy jest bowiem grą
na jeszcze jednym poziomie. To swoisty centon, gatunek jakże bliski autorowi, w
którym głos ma raczej sama tradycja, poczet nieśmiertelnych widm – Rimbaud,
Lacan, Deleuze, Ashbery, Debord, Benjamin oraz przetwarzająca jego myśl
Svetlana Boym, autorka nadal słabo znanej u nas koncepcji off-modernizmu,
ruinofilii i ponowoczesnej nostalgii[v].
Jest to zatem najbardziej awangardowe przechwycenie (détournement) i
wykorzystanie przeszłości, na jakie może zdobyć się uczeń Rimbauda i Wilde’a,
Ważyka i Ashbery’ego.
Pod koniec książki trafiamy tymczasem
na zupełne odwrócenie gestu Sosnowskiego: na naukowe, dyskursywne podsumowanie,
opowieść o historii awangardy tak, jak opowiedzielibyśmy ją studentom na
uczelni, chcąc pokazać, że jest ona nadal ważna, znacząca i że w jej sercu rozstrzygała
się większość sporów XX i XXI wieku. 600 stron wierszy zostaje zatem zamknięte
między poetycką grą autora Życia na Korei i wykładem Orskiej. Z jednej
strony czeka nas masyw Kaukazu i dzwoniące o niego łańcuchy (pamiętają Państwo
ten moment z Po tęczy Sosnowskiego o skalistym masywie i
kwiatuszku-życiu, stworzony na motywie Balzakowskiej Szkoły uczuć?[vi]),
z drugiej zaś akademickie orły, wgryzające się w wątrobę naszego bohatera i próbujące
dokonać na nim sekcji za życia (a może odwrotnie, może to właśnie gmach
historii literatury jest Kaukazem każdej awangardy, rolę dziobiącego orła
pełnią zaś ogrywający ją nieustannie poeci?). Powiem to wprost: podziwiam gest
Orskiej i Sosnowskiego, podziwiam ich jako reprezentantów tego właśnie impulsu,
o którym ich książka traktuje. Pamiętajmy jednak w kontekście tej antologii,
niejako domykającej kilkuletnie obchody „roku awangardy” (tu znowu śmiech
historii, ale i szansa, nie ma bowiem jednego „momentu” awangardy, jednej daty,
od której wszystko się zaczyna, co z kolei znaczy, że nie ma jednej,
ograniczającej nas i zobowiązującej doktryny), że Prometeusz w naszej opowieści
nie umiera. Nie może przecież umrzeć, jest więc – zupełnie jak awangarda – „wiecznie
żywy” i zarazem „poza życiem”, i ciągle spala go ogień, który skradł, żeby
oświetlić cudzą przyszłość.
Na początku XIX wieku, na chwilę,
zanim ukute zostanie estetycznoliterackie pojęcie awangardy (są badacze, którzy
pierwsze impulsy awangardowe widzą właśnie w XIX wiecznych ruchach romantyzmu
angielskiego oraz w zjawisku narodzin bohemy, por. Mike Sell), dalsze dzieje Prometeusza
dopisze w swoim zapewne największym dziele wspomniany już Percy Shelley. Prometeusz
wyzwolony będzie jednak nie o wiekuistej karze i niewoli ciała, ale o duchu
rewolucji, o kwestionowaniu boskich praw, o ateistycznym postępie i ruchu
dziejów. Ów prometejsko-lucyferyczny mit z początku romantyzmu poniesie
europejską awangardę – jako koryfeusza zmiany, niepoprawną rewolucjonistkę,
opiewającą postęp, walczącą z wyzyskiem i iluzją, utopijną w swoich żądaniach,
bo tylko utopia ma moc przezwyciężania realnego kapitalizmu.
Czy poznańska antologia ma taką moc, czy raczej okaże się kolejną formą petryfikującą, kolejnymi kajdanami, które sprawią, że nawet ta najbardziej współczesna awangarda zyska fałszywe miano „historycznej”? Popularność tytułowej frazy w środowisku młodopoetykim, a także sposób ujęcia tematu przez Sosnowskiego i Orską oraz ogólny, choć powierzchowny na razie zachwyt samym gestem, pozwalają sądzić, że to wariant Shelleya przetrwa. Ale ów bardzo autorski, celowo subiektywny, skoncentrowany na konstruktywizmie, literacko i naukowo „ograny” wybór wierszy, ważący ponad kilogram, przypomina dumnego i nieszczęsnego Prometeusza, beznadziejnie wyczekującego na nadejście Heraklesa, a wraz z jego przybyciem wykrzykującego: „Nie tykaj kajdan, niech ci się nawet nie marzy!/ Czy nie widzisz, jak mi z tym Kaukazem do twarzy?”. Dlatego do uzupełnienia tej rozległej lektury, w której wizualność awangardy zwycięża jej audialność, proponuję podkład Luigiego Nono, komunisty w chwili zawahania – Prometeusza. Tragedię słuchania, wielką, „awangardową operę” z początku lat 80., w której Hölderlin i Benjamin pracują nad mitem awangardy w mniej więcej ten sam sposób, jak robi to dzisiaj Sosnowski.
[i] Por. M. Poprzęcka, Kuźnia: mit, alegoria, symbol, Warszawa 1972, s. 32-41.
[ii] Awangarda jest rewolucyjna, albo nie ma jej wcale, red. J. Orska, A. Sosnowski, WPBiCAK, Poznań 2019.
[iii] Zauważmy, że Ossolineum planuje tymczasem domknąć rok 2019 tysiącstronicową antologią „Żagarów” w serii Biblioteki Narodowej, zredagowaną przez Jarosława Fazana i Krzysztofa Zajasa, ze wstępem Tadeusza Bujnickiego.
[iv] Por. uwagi o tym, jak to właśnie awangarda z lat 30. stała się programowym postulatem buntu młodych w latach 70. – A.K. Waśkiewicz, „Tak rzecze Damon...”: (młoda poezja po 1968 roku), „Teksty” 1974, nr 3 (15), s. 52-79.
[v] Por. S. Boym, Anioł historii. Nostalgia i nowoczesność, przeł. K. Rychter, „Kronos” 2015, nr 3; taż, Nostalgia i postkomunistyczna pamięć, [w:] Nostalgia. Eseje o tęsknocie za komunizmem, Warszawa 2002.
[vi] Jeśli nie, wypada odesłać do nie mniej słynnej, filozoficznej opowieści o nim: A. Bielik-Robson, 3. Koda. Kamień i kwiat – raz jeszcze, [w:] tejże, „Na pustyni”. Kryptoteologie późnej nowoczesności, Kraków 2008, s. 509-512.