Wola rewolucji i karzeł teorii ("Po ludobójstwie" P.P. Pasoliniego)

Wydane w serii Biblioteki Kwartalnika Kronos wybrane eseje Piera Paolo Pasoliniego "Po ludobójstwie..." już na wstępie przysparzają dwóch co najmniej problemów, otwierając zarazem oczy polskiego czytelnika na jego braki w oczytaniu - zarówno te zawinione, jak i zupełnie od niego niezależne. Pierwszy problem to oczywiście kwestia wcześniejszej recepcji Pasoliniego, który funkcjonował w naszym kraju przez lata głównie jako reżyser, autor skandalizującego "Salo" i kontrowersyjnej "Ewangelii według św. Mateusza". Dla włoskiego czytelnika (a zdaje się, że również dla samego siebie) było on przede wszystkim pisarzem, poetą, i widać to z całą dosadnością w prezentowanych esejach.

Co ważniejsze, był również Pasolini aktywnym komunistą (idącym nieco pod prąd, samotnie, wbrew Włoskiej Partii Komunistycznej) i teoretykiem komunikacji, a jego społeczny rodowód (spędzone na wsi dzieciństwo) i szczególnie włoskie kompleksy (zmaganie się z faszyzmem i klerykalizmem), skazują go na bardzo lokalny patriotyzm. Jego komentarze włączają się niejednokrotnie w sam środek włoskiej debaty o podmiotowości i państwie, o charakterze klas społecznych, o redystrybucji środków produkcji, o literaturze i buntach roku '68, a wreszcie - co jest naprawdę ciekawe, bo Pasolini zachowuje tu jakieś specyficzne czucie i wrażliwość - o kinie i jego wyzwalającym lub zniewalającym (z gruntu burżuazyjnym) charakterze. Wszystkie te konteksty są oczywiście u reżysera merytorycznie uzasadnione i przemyślane, a polski edytor pism za każdym razem opatruje szkice przypisami do poszczególnych nazwisk i spraw bliżej nam nieznanych. Trzeba też docenić rzetelne wprowadzenie autorstwa Mateusza Wernera, choć można odnieść czasem wrażenie, że czyta on Pasoliniego trochę wbrew jego komunizmowi, bardziej jako męczennika, niż działacza. Jednak sam fakt, że potrzebujemy przypisów, kiedy reżyser "Salo" powołuje się np. na literatów (i to nie z samego czubka awangardy, którą zresztą krytykuje), pokazuje, jak nie po drodze jest nam z włoską myślą estetyczną XX wieku.

Gdy zastanowić się nad tym głębiej, widać olbrzymie braki w recepcji zarówno myślicieli, jak i artystów. Książek włoskich autorów ukazuje się na naszym rynku stosunkowo niewiele, nie są wydawane poszczególne tomy poetyckie, jak ma to ostatnio miejsce choćby w kontekście literatur środkowoeuropejskich, iberoamerykańskich czy samych Amerykanów i Brytyjczyków). Pośród antologii poezji węgierskiej, ukraińskiej, hiszpańskiej czy francuskiej, zabrakło w takim np. Biurze Literackim antologii nowej poezji włoskiej. Ojczyzna Pasoliniego jest dla nas - stwierdzam to oczywiście z dużym uogólnieniem - nadal krajem Dantego i Petrarki, ewentualnie Magrisa i Calvino. Poszczególne sławy - np. Umberto Eco czy Giorgio Agamben - które robią dziś międzynarodową karierę, nie wypełnią braku podstawowych pism (zwłaszcza włoskiej lewicy). I w tym kontekście trafny wydaje się tytuł recenzji, którą jakiś czas temu opublikował w "Dwutygodniku" Krzysztof Świrek - "niechciany klasyk". Niechciany, ale nie ze swojej winy, a raczej przez nasze czytelnicze zaniedbania; bo nie chodzi tu tylko o brak wydań włoskich pism (poezję Pasoliniego przekładał przecież Jarosław Mikołajewski, a o dramatach powstało kilka opracowań), ale również o brak zainteresowania nimi. Być może w końcu doczekamy się np. "Anty-Edypa" (od lat zapowiadanego przez KP) lub, dzięki ruchom Praktyki Teoretycznej, przybliżenia dorobku Antonio Negriego. Włochy lat 60-tych okazują się bowiem doskonałym przedmiotem do analiz tego, jak faszyzm przemieniał się w kapitalizm oraz jak łatwo przejść od aparatu władzy do jej emblematu, pustego pojęcia. Według Pasoliniego jest to zresztą skutek spóźnionych reakcji na zmieniające się warunki polityczne, dyktowane przez globalizujące się stosunki produkcji. Pisarz nazywa to poetycko "okresem zniknięcia świetlików", gdy stare kategorie, przejęte po faszyzmie Mussoliniego, zaczynają zawodzić, a rustykalny i trochę naiwny rys włoskiej lokalności rozmywa się w nowym języku władzy (Aldo Moro), niemającej już realnej mocy sprawczej. I nie chodzi oczywiście o globalne spiski, ale o szczególnie dobrze widoczną we Włoszech akumulację kapitału, skupiającego się na wzór oligarchiczny w rękach potentatów: politycznych, medialnych, sportowych, ekonomicznych. Chodzi też o pewne antropologiczne przeobrażenie, dzięki któremu powstaje nowy człowiek - homogeniczny, hedonistyczny i pozbawiony woli i języka oporu.

To krótkie wyliczenie wprowadza w drugi kluczowy problem recepcji książki. Przy całej przenikliwości i błyskotliwości Pasoliniego, wielokrotnie popada on w nadmierne teoretyzowanie, w dziwną i niewytłumaczalną już wiarę w abstrakcyjne pojęcia. To oczywiście nie umniejsza w niczym jego analizom, ale próba zbudowania spójnej teorii semiotycznej o rzeczywistości, która mówi własnym językiem, na który z kolei składają się poszczególne kody zachowań, gestów, zdarzeń itd., pobrzmiewa romantycznym szaleństwem. Podobnie wątpliwa z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się chęć wydzielenia w filmie jednostek składowych (np. monemów i kinemów) w analogii do systemu językowego. Pierwsza część książki zbudowana z esejów z "Empirismo eretico" jest właśnie takową straceńczą próbą (z laboratorium... - jak brzmi tytuł jednego z tekstów) stworzenia spójnej teorii i zastosowania jej narzędzi. Nie można jednak odmówić Pasoliniemu prawa do poetyckiego szaleństwa i jako takiego warto go ze wszech miar odkryć.

Szkice zamieszone w "Po ludobójstwie" ogniskują się wokół lat 60-tych i 70-tych, czyli okresu politycznej i artystycznej działalności reżysera. Przy czym, na gruncie tak dla nas obcym, jak włoskie przemiany neokapitalistyczne i połączony z tym proces integracji kraju na nowych zasadach, sprawiają, że czyta się te eseje jako książkę niemalże historyczną. Przenikliwość, z jaką Pasolini przewiduje skutki globalizacji i homogenizacji klas (jak być dziś komunistą, gdy immanentnie rodzimy się jako burżuazja?), ustępuje w pewnej chwili przed skalą zmian, których nie mógł już niestety opisać. Gdyby dożył szacownej wymiany intelektualistów, którzy po roku '68 z ważnych działaczy stali się filozoficznymi mentorami, być może dołączyłby do nich, a obok Antonio Negriego i Gianniego Vattimo, czytalibyśmy dziś również semiologiczno-marksistowskie (wzorowane na Gramscim) analizy Pasoliniego. Tak się jednak niestety nie stało, a nad całą książką krąży widmo jej historyczności - ze wszystkimi zaletami (np. odczuwalnym fermentem myśli w dobie wielkiej rewolty studenckiej) i wadami (nieprzekładalnością języka silnej modernistycznej teorii na współczesne problemy).

Tym samym ciekawszy wydaje mi się koniec końców Pasolini-poeta i Pasolini-komentator zdarzeń, który zdobywa się na błyskotliwe metafory, niż teoretyk, próbujący opisać Marksem i Gramscim przemiany XX-wiecznych Włoch. Amalgamat pojęć, którymi posługuje się włoski twórca, żeby komentować neoliberalną rewolucję, może momentami przyprawiać o ból głowy, a dziwne i radykalne połączenie semiologii z epoki wczesnego Rolanda Barthesa i Umberto Eco, strukturalizmu w jego wersji szkoły praskiej oraz marksizmu, broni się chyba tylko w kategoriach poetyckich. Przez pierwszą część książki trudno oprzeć się wrażeniu, że w Pasolinim z lat sześćdziesiątych toczyła morderczą walkę dusza teoretyka czy też naukowca z duszą poety. Ten z epoki "Pism korsarskich" i "Listów luterańskich" jest już bardziej publicystyczny, doraźny, skupia się na komentowaniu w krótkich tekstach rzeczywistości Włoch, które zmierzają ku nieuchronnej katastrofie.

Pewien problem dotyczy również trudności, jakie nieuchronnie będzie miał polski czytelnik z ulokowaniem Pasoliniego na swojej intelektualne mapie. Oto bowiem dostajemy zaangażowanego intelektualistę, piszącego erudycyjne eseje o filmie, polityce i języku w duchu naszych twórców z kręgu, powiedzmy, "Kultury Paryskiej". Z drugiej strony obserwujemy zagorzałego komunistę, bojownika o lokalność, o prawa robotników, o podmiotowość studentów i chłopstwa, za pomocą marksistowskiej siatki pojęć diagnozującego (czy raczej przeczuwającego) zmiany, które zgłębiali potem tacy teoretycy jak Michael Hardt i Antonio Negri czy Gilles Deleuze i Felix Guattari. Wydaje się, przynajmniej przy pierwszej lekturze, że pisma polityczne Pasoliniego pokrywają się z diagnozami tych klasyków myśli społecznej, a nawet momentami wyprzedzają ich obserwacje. Proroczo brzmi reżyser w próbach nazwania procesów homogenizujących, w obnażaniu nieustannego ruchu kapitalizmu w stronę zunifikowania i usunięcia klas, przekształcania się ludzkości w globalną burżuazję, a wojska w międzynarodowe policje. To wszystko obserwuje Pasolini od strony języka i ekonomii, tego jak zmieniał się stosunek literatury do życia, jak międzynarodowe kapitały wkraczały do Włoch, odpodmiotawiając ich świeżo odzyskaną (czy raczej: ustanowioną) państwowość. I ma w tym sporo racji, jeśli uznamy w nim socjologa i krytyka kultury.  

Ale koniec końców pozostaje nam jeszcze Pasolini jako poeta, a raczej pozostaje ta szczególna poetyckość, która niejednokrotnie wdziera się do jego analiz i zmienia je w błyskotliwe, filozoficzne wynurzenia. Wreszcie sama konkluzja, dotycząca ludobójstwa - najbardziej niebezpiecznej według Pasoliniego prawicowej rewolucji w dziejach, czyli przejęcia faszystowskiej siatki pojęć przez katolicyzm i neoliberalizm - wydaje się dobrym punktem do organizacji wyboru tekstów. Wiele analiz odbywa się na gruncie języka, bo to właśnie on, w swoich wariantach i dialektach (to wątek specyficznie włoski) staje się pierwszą ofiarą nowego porządku. I to na sam język - przy całej świadomości tego, ile traci w przekładzie - warto zwrócić uwagę. W komentarze o "języku rzeczywistości" wkrada się więc takie np. poetyckie ars moriendi:

Trzeba zatem bezwzględnie umrzeć, a to dlatego, że póki żyjemy, póty brak nam sensu, a język naszego życia (język, w którym wyrażamy siebie i do którego przykładamy najwyższą uwagę, pozostaje nieprzetłumaczalny - pozostaje chaosem możliwości, poszukiwaniem związków i znaczeń; poszukiwaniem, które jednak nie zrywa swej ciągłości. Śmierć tymczasem dokonuje błyskawicznego montażu naszego życia, wybiera zeń naprawdę znaczące chwile (których już nie mogą zmienić kolejne momenty, niespójne i sprzeczne z nimi) i układa je kolejno, czyniąc z naszej teraźniejszości - nieskończonej, niestabilnej i niepewnej, a zatem niedającej się językowo opisać - przeszłość jasną, stabilną, a więc pozwalającą się dobrze opisać za pomocą języka (w ramach ogólnej semiologii). Tylko dzięki śmierci nasze życie może nam posłużyć do wyrażenia siebie (przeł. M. Salwa, s. 199-200).

Jak by nie potraktować tych uwag, mimochodem wdziera się w refleksje Pasoliniego jakiś rys męczeński, poszukujący sensu w ostatnim akcie ofiary. I teraz, po przeszło czterdziestu latach od tragicznej śmierci reżysera, polski czytelnik (w ślad za autorem wyboru Mateuszem Wernerem) może dokonać takiegoż montażu, wydobywając z życia włoskiego rewolucjonisty niedostrzegane wcześniej sensy. Ten reprezentatywny zbiór pokazuje nam bowiem wiele twarzy i ukazuje przebogatą sylwetkę XX-wiecznego intelektualisty, który dla jednych będzie ciekawym dramaturgiem, dla innym wielkim filmowcem albo poetą, jeszcze innym posłużyć może jako teoretyk kultury lub socjolog. Sam Pasolini chciał "mówić o <<rewolucyjnej woli>> obecnej zarówno u autora jako twórcy indywidualnego systemu stylistycznego sprzeciwiającego się obowiązującemu systemowi gramatycznemu i literacko-slangowemu, jak i u ludzi w ogóle jako tych, którzy obalają systemy polityczne" (s. 188). I tę rewolucyjną wolę, wywrotowy idiom, na przekór doktrynom, partiom i próbom hagiografii, na szczęście możemy odnaleźć również w polskim zbiorze.

 ________________________

Pier Paolo Pasolini, Po ludobójstwie. Eseje o języku, polityce i kinie, wybór i wstęp M. Werner, posłowie S. Murri, przeł. A. Mętrak, I. Napiórkowska, M. Salwa, Biblioteka Kwartalnika Kronos, Warszawa 2012, s. 396.

Pierwodruk: Inter-, 1 (1), s. 181-185. [Czytaj]